28.02.2018

Od Agnes

Postawiała niepewne kroki przed siebie, a trawa pokryta rosą delikatnie muskała jej łapy. Świat wokół na ogół nie różnił się od tego, w którym się wychowywała. Wielkie drzewa pochylały się ku ziemi, a mniejsze gałęzie poruszały się nieznacznie przez poranny, chłodny wiatr. Rozglądała się niepewnie raz w prawo, a raz w lewo. Nic. Te same kwiatki, które rosły wśród trawy wyglądały tak znajomo, jakby przechodziła tamtędy co najmniej kilka razy. Czuła jednak magię, która otaczała ją zewsząd. Wiedziała, że czai się w cieniu krzewów i sunie pomiędzy przebiśniegami. Iskrzący w blasku słońca śnieg również wydawał się zwyczajny, ale kiedy szła po nim zostawiając ślady łap czuła się wyjątkowo... dobrze, niż dotychczas. Spojrzała na białego owczarka, który pewny siebie z uśmiechem na pysku spoglądał na przód. Raz po raz kukał na Agnes, a w jego oczach lśniły iskierki radości.
- Skąd wiesz, że możesz mi zaufać? - Spytała nagle suczka patrząc mu prosto w oczy. Jej ogon zadrgał w oczekiwaniu, aż w końcu spowolniła widząc, że pies, który przedstawił się Aaron pogrąża się w zamyśleniu. Na jego pyszczku nadal widniał jednak cień szczęścia. Po chwili stwierdził powracając do poprzedniego tempa:
- No cóż, każdy Przewodnik stara się jak najlepiej poznać tego, kogo ma zamiar zabrać do wymiaru. Nie ma tu miejsca do pochopnych decyzji.
Pokiwała głową powoli ponownie kierując wzrok na łapy. Mijali różne miejsca kierując się najwyraźniej do centrum tej krainy, a podczas wędrówki słońce powoli podnosiło się po niebie do góry. Aaron, bo tak przedstawił się pies raz po raz opisywał pojedyncze miejsca, ale nie zagadywał dosyć mocno Agnes, co podobało się łaciatej. Z początku próbował nawiązać dialog, ale składał on się jedynie z jego pytań i krótkich odpowiedzi suczki lub kiwnięć głową.
- Zaraz dojdziemy do malowniczego Lapsae i pałacu, który jest położony zaraz obok niego. Te obydwa miejsca to centrum naszego królestwa. Właściwie, już je widać - Wskazał głową mury, które były tylko małym fragmentem całego krajobrazu, który widać było z tego miejsca. Robili szybkie kroki omijając sosny i inne mniej znane collie drzewa. W końcu stanęli przed wejściem do miasteczka, ale już stąd słychać było gwar dochodzący z zewnątrz. Niepewnie podążała za śnieżnym owczarkiem, który był jej przewodnikiem. Samiec kiwał niektórym napotkanym psom uprzejmie głową, a do innych uśmiechał się delikatnie pod nosem. Przemknęło jej przez myśl, że to miejsca skrywa z pewnością o wiele więcej zatuszowanych tajemnic nic się wydaje. Nigdy podczas swojego życia nie widziała, aby psy nie poruszały się po miastach same w urodzajnych szatach i nie siadały przy krześle, aby napić się gorącego napoju w mroźne wieczory. Od dzieciństwa była uzależniona od człowieka - to on dawał jej pokarm, ciepło i miło spędzone dni. Tutaj jej pobratymcy jakby zastąpili gatunek ludzki i sami zaczęli troszczyć się o siebie. To przyprawiło Agnes o niemałe zdziwienie, ale starała się tego nie okazywać. W końcu Aaron odezwał się ponownie:
- Tutaj kupisz broń, za to tutaj możesz napić się kilku dobrych napoi i przekąsić co nie co, za to... - Wymieniał różne funkcje budynków, wskazując je po kolei. Szli tak spokojnie uliczką, a inni omijali ich spoglądając z ciekawością. W końcu obeszli już większość miasta i wyszli z niego. Biały opowiedział też trochę o zamku, ale do niego nie wchodzili. Ruszyli znowu przed siebie w las, pomiędzy drzewa i krzewy.

Minęło już kilka dni od oprowadzenia Agnes przez Aarona po okolicznych miejscach. Koniec końców postanowiła zamieszkać w Helecho, gdzie znalazła małą, drewniano-glinianą chatkę. W między czasie upolowała młodą łanię. Była zadowolona z łowów mimo tego, że z początku nie szło za dobrze. Wybrała sobie za cel samicę, najpewniej matkę. Broniła się zacięcie i zrzuciła ją z grzbietu. Szybko jednak się otrząsnęła i pognała za nią, stwierdziła jednak, że lepszym celem będzie jej córka, młodziutka łania. Załatwiła ją stosunkowo szybko i zaniosła do domu. Jej skórę dokładnie obmyła i położyła na łóżku.Wszystko dosyć dobrze sobie urządziła, aby mogła normalnie funkcjonować. Przed domem miała altankę, która otoczona była solidnym murkiem. Wywiesiła na niej dwa zające, do których środka włożyła suszone pomidory i jakieś zielsko. Nie do końca wierzyła książce, którą wypożyczyła, gdyż jedno z tych ziół pachniało niezbyt dobrze, ale to w końcu książka. Podobno takowe nie kłamią, prawda? Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie będzie można je zjeść, ale na razie musiała się zadowolić łanią. Najadła się do syta i wyszła przed altanę, gdzie usiadła spoglądając w dal. Słońce unosiło się ku górze, za to chmury szybko sunęły przed siebie dzięki lodowatemu wiatru. Wokół była mała warstwa puchu, za to z dachów zwisały sopelki. Z jednego z nich spadła zimna kropelka, która dotknęła jej nosa i popłynęła w dół po jej pyszczku. Spojrzała w górę, a kolejne kilka kropelek ponownie na nią spadło. Przesunęła się w przód, nie chcąc siedzieć po miejscem "bombardowania".
<Ktoś?>
| 787 słów → 35೧ | Polowanie → 4 PU |

Powitajmy Elizabeth!

Powitajmy nową suczkę w naszej sforze!
Elizabeth to dwuletni Nova Scotia Duck Tolling Retriver. Postanowiła, że obejmie stanowisko medyka.
Podczas wizyty u Wyroczni poznała swój żywioł - florę.
Teraz zostanie oprowadzona po terenach sfory przez Przewodnika.

Powitajmy Violence!

Powitajmy nową suczkę w naszej sforze!
Violence to dwuletni mieszaniec aussie. Postanowiła, że pozostanie na razie bezrobotna.
Podczas wizyty u Wyroczni poznała swój żywioł - ból.
Teraz zostanie oprowadzona po terenach sfory przez Przewodnika.

26.02.2018

Od Lady cd. Oskar

Przygotowania do wyjścia nie trwały długo. Spakowałam tylko jedną sakwę, gdzie były w większości rzeczy podróżne. Sprawdziłam czy każde okno jest szczelnie zamknięte, oraz czy zostawiłam Algae otwartą wolierę, aby w zimniejsze dni mogła się ogrzać w cieple. W końcu stanęłam przed domem i ostatni raz się na niego spojrzałam. Chyba niczego nie zapomniałam ... prawda ? Energicznym krokiem ruszyłam leśną ścieżką. Miałam nadzieję że szybko i bezpiecznie dotrę do Oskara ... No właśnie. Będę miała dużo czasu aby przemyśleć wiele rzeczy.

Truchtałam już może od godziny. Między moimi opuszkami zaczęły się robić kulki lodu, a sama zaczęłam ciężko dyszeć. Jednak nie zwalniałam tępa. Chciałam jak najszybciej znaleźć się u boku mojego przyjaciela. Wodospad Vall już minęłam, więc do wioski powinno być już blisko. Mimo że nie było nawet południa, musiałam się gdzieś zatrzymać. Szłam z opuszczonym łbem szukając jakiegokolwiek domu. Jednak leśna ścieżka się nie kończyła, a nigdzie nie widziałam żadnego budynku. Zaczął padać śnieg. Z początku tylko zaczęło prószyć, jednak po chwili zrobił się z tego całkiem pokaźny pokaz leśnej mgły zmieszanej ze śniegiem. Mocniej nasunęłam kaptur i wyjęłam z torby latarnię. Zapaliłam ją i telekinezą utrzymywałam przed sobą, dzięki czemu widziałam przed sobą drogę. Pozwoliłam sobie zapalić mocą kulkę ognia, jednak szybko ona zgasła, a ja tylko zmarnowałam chwilowy pokład mocy. Brnąc w śniegu zauważyłam że idzie za mną jakiś pies. Może podróżny ? Starałam się nie zwracać na niego uwagi, jednak zaczął się do mnie niebezpiecznie zbliżać.
- Kim jesteś ? - miałam nadzieję że mój głos wybiję się pośród burzy. Jednak obcy pies nie zatrzymał się, tylko podszedł jeszcze bliżej.
Jednym ruchem przywalił mnie do drzewa. Lampa spadła i poturlała się po śniegu. Chwilę potem zgasła. Starałam się wyrwać napastnikowi, jednak był zbyt silny. Postanowiłam działaś po kryjomu. Telekinezą wyjęłam sztylet i chciałam go nim zaatakować, jednak pies odparował atak i przechwycił ostrze.
- Czego chcesz ? - warknęłam na psa. Nie chciałam walczyć, chciałam jedynie spokojnie dojść do Oskara. Nie miałam szans. I tak jest już śnieżyca, a pies jest wiekszy, i najwyraźniej silniejszy. Ale czy mądrzejszy ?
- Dawaj pieniądze - groźnie powiedział - Wszystko co masz.
Nie potrafiłam dojrzeć pyska psa, jednak zauważyłam że puścił moją torbę. Szansa dla mnie.
- Nie mam nic - starałam jak najbardziej odwrócić jego uwagę. Pies dziwnie na mnie napierał. Był bardzo blisko mnie. Był zbyt blisko.
- To może mi inaczej zapłacisz ? - cicho odparł. Wzdrygnęłam się na samą myśl o czym może myśleć. Chwyciłam telekinezą nóż i pchnęłam go po łapach, nie chciałam mu zrobić krzwydy.  Wiedziałam że nie sprawiło mu to wielkiego bólu, ale się wzdrygnął.
Jednym susem wyskoczyłam z objęć psa i pobiegłam sprintem drogą. Spod moich łap leciały masy śniegu. Zapięłam pasek od torby i nałożyłam mocniej kaptur na łeb. Pies coś krzyczał, jednak się na tym nie skupiałam. Biegłam przed siebie, dziękując wszystkim i wszystkiemu że udało mi się uciec.

W Helecho byłam pół godziny później. Kilka psów spacerowało, jednak większość siedziała w domach lub na tarasach. Byłam zbyt zmęczona aby podziwiać urok tego miasteczka. Myślałam tylko o tym, by znaleźć Oskara. Podeszłam do psa siedzącego na ławce.
- Witaj - mój głos był nieco zachrypnięty - Wiesz gdzie mieszka Oskar, łowca ?
Pies wskazał na dom na uboczu. Z jego komina sączył się dym, a w środku ktoś się krzątał.
- Dziękuję ! - pies pokiwał głową i wrócił do rozmowy z innym psem.
Podeszłam i otworzyłam drewnianą furtkę. Sam domek prezentował się okazale i schludnie. Podniosłam łapę i zapukałam. Nastała cisza. Miałam nadzieję że Oskar jest w domu. Chwilę potem rozległ się charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi i moim oczom ukazał się owczarek w pełnek okazałości.
- Witaj Lady - jego głos nie ukrywał radości. Nie wiedział, jak się cieszę z naszego spotkania.
Nie zastanawiając się chwili weszłam do chatki i wtuliłam się w kufę psa. Pachniał lasem i spokojem. Tego potrzebowałam.
- Oskar, nie wiesz ile przeszłam wędrując tutaj... - miałam zamiar wszystko dokładnie opowiedzieć, o wszystkim - Co tak ładnie pachnie ?
Na to pytanie owczarek z dumą zapytał się mnie i pomógł mi zdjąć płaszcz.
- Jesteś głodna ? - Pokiwałam łeb i już po chwili siedziałam przy zastawionym stole. Czułam zapach grzybów i świeżego mięsa. Na samą myśl o tym że Oskar coś przygotował, pociekła mi ślinka.

Dziczyzna wraz z grzybami wyglądała świetnie, sam smak potrawy był rewelacyjny. Suszone zioła dodawały puenty całej potrawie.
- Oskar, nie mogę powiedzieć - mówiłam z pełnym pyskiem - To jest przepyszne.
Po dwóch dokładkach, skończyliśmy wspólny posiłek. W międzyczasie rozmawialiśmy na różne tematy, było poważnie i śmiesznie. W końcu wydusiłam z siebie sytuację która wydarzyła się w lesie. Mimo że nie przeżywałam tak tego, wspomniałam o tym w swojej opowieści.
- Oskar, dziękuję ci za gościnę i posiłek - powiedziałam patrząc się na owczarka.

Oskar ? c : Dobrze gotujesz c :
Zaskocz czymś Lady c:
| 797 słów → 35೧ |

Od Lady | Misja | cz.1

Kilka porannych promieni zawitało do mojego pokoju. Zmrużyłam oczy i nakryłam się kołdrą po uszy. Mimo że byłam w wynajmowanym pokoju, gospodarz karczmy raczej nie dbał o ogrzewanie hotelu. Przeciągłam się i z niechęcią zeszłam z ciepłego łóżka. Miałam nadzieję że pośpię sobie jeszcze chwilę, jednak gwar dochodzący zza okien nie dawał mi spokoju. W Litore jest ciszej, stwierdziłam rzecz oczywistą i otworzyłam okiennicę na zewnątrz. Świeże powietrze wtargnęło do pokoju niczym tajfun. Tanecznym krokiem weszłam do łazienki i opłukałam łeb w drewnianej bali. Woda była orzeźwiająca i na stałe porzuciłam myśli o spoczynku w łóżku. Przecież nie przyjechałam do Lapsae tylko po to aby spać, prawda ?
Miałam w planach odwiedzić kilka miejsc, między innymi sławną bibliotekę w zamku oraz ogromny plac targowy. Narzuciłam na siebie tylko swój szal i dosyć cienki, granatowy płaszczyk. Nie mieli jaśniejszych kolorów, bardzo nad tym ubolewałam. Szybko ogarnęłam pokój i zeszłam po trzeszczących schodach na dół. Kilka psów już siedziało przy stołach i spożywało poranny posiłek. Znalazłam wolny stół i wygodnie zasiadłam. Karczma miała typowy wystrój dla tej mieściny. Wielkie, mahoniowe bele i ciemny zieleń dawały miły efekt wizulany. Mimo że jestem fanką innego stylu, ten tutaj przypadł mi do gustu. Czułam zapach wielu potraw, w widocznej kuchni kucharze krzątali się z wielkim zapałem. Podszedł do mnie wysoki pies i przyjął zamówienie. Knajpka nie miała cudów do zaoferowania, jednak kilka pozycji miała ciekawych. Zamówiłam dwa podpłomyki i trochę mięsa z warzywami. Do tego doszedł spory kubek z herbatą. Kelner skinął głową i ruszył ku następnym gościom. Westchnęłam i oparłam łeb na łapach. Ciekawe kiedy podadzą mi posiłek ? Nie miałam zamiaru marnować czasu. Na moje szczęście kilka chwil później na moim stole pojawił się smaczny posiłek. Zjadłam go w prędkości światła, kubek był pusty w niecałe pięć minut. Szybko zapłaciłam i wyszłam z karczmy. Spacerowałam między uliczkami podziwiając mizerny kunszt wykonania ozdobnych części kamienic. Kilka razy różne psy zaczepiały mnie, z pytaniem czy chcę kupić pamiątką. Zawsze odmawiałam z uśmiechem na pysku, tłumacząc się że nie mam pieniedzy. Nie miałam ochoty kupować rzeczy których nawet mogę nie przytaszczać do domu. W końcu moim oczom ukazał się rynek. Zadbany ratusz ślicznie wyglądał na tle kolorowych kamienic. Wszystko dopełniały cudowne kwiaty w eleganckich donicach. Moje pazury wydawały dziwny odgłos z zetknięciem się z gładką kostką, na początku się wystraszyłam i zaczęłam biec przepychając się przez tłumy psów. Zdałam sobie sprawę jaką tępotą się wykazałam i gwałtownie się zatrzymałam. Do moich uszu dobiegł lament jakiegoś dziwnego głosu. Ruszyłam powoli w stronę dźwięku. W końcu dojrzałam bogato ubranego psa stojącego na drewnianych skrzynkach.
- Ukradli mi wszystko, wszystko - głos powtarzał to z żałością godną dobrego aktora - Na bohaterów którzy odzyskają mój wóz i konia, czeka ogromna nagroda !
Spojrzałam się na kupca. Nie wyglądał aby grał jakąś sztukę uliczną. A może ... to szansa dla mnie ? Nie czekając chwili dłużej podniosłam łapę i przedostałam się przez tłum do kupca. Ten uradowany zaprowadził mnie do innych psów, które najwyraźniej także się zgłosiły do pomocy. Ze zdziwieniem rozpoznałam Oskara. Obok niego stał Connan. Był jeszcze jakiś inny pies, jednak wydawał się być zajęty rozmową z innym psem, seterem.
- Lady ? - głos wskazywał na kompletne zdziwienie - Co tu tu robisz ? Od kiedy chodzisz na takie misje ?
Spojrzałam się z radością na przyjaciela.
- Pomyślałam że spróbuję czegoś nowego - po chwili namysłu dodałam - Interesuję mnie też wynagrodznie, przydałoby się parę Soli.
Oskar uśmiechnął się na te słowa.
- Witaj Lady - spod płaszcza dobiegł głos Connana - Niespodziewałem się tutaj ciebie.
- Hej Connan - zniżyłam głos, słowa skierowałam do obu psów - Wiecie, kim oni są ?
Delikatnie wskazałam łapą na setera i czarnego psa. Pokręcili głowami. Nowe psy do poznania ! Ochoczo podeszłam w ich stronę. Mam nadzieję, że będziemy stanowić jedną grupę. Ciekawe, kiedy kupiec przyjdzie i wytłumaczy nam o co chodzi. Wiemy tylko, że ktoś go okradł.

 Może to nie jest dzieło mojego życia ... ale jest c:

Od Conann'a

Po rozstaniu z ciemną suczką miał cały dzień na dojście do Biblioteki, więc nie śpieszył się. Gdy oddalił się od nadmorskiego miasteczka, zwolnił z truchtu do spokojnego chodu i rozkoszował się dźwiękiem trzeszczącego śniegu pod jego łapami. Opuszki nadal piekły, same łapy również go szczypały, aczkolwiek nie przejmował się tym. Teraz musiał tylko modlić się, że dotrze przed kolejną zamiecią, śnieżycą, czy innym diabelstwem. Wypuścił parę z pyska, która szybko rozpłynęła się w powietrzu. Nadal czuł bryzę, która mierzwiła jego podpalaną sierść, więc przeszedł go dreszcz.
Nagle do jego nozdrzy wpadł świeży zapach i szybko zauważył w bialutkim śniegu ślady łapek zająca. Nic dzisiaj nie miał w pysku, więc natychmiast poczuł, jak ślina napływa mu do ust. Przypadł do pozycji łowieckiej, starając się jak najciszej go podejść. Utrudniał mu to śnieżny puch, który alarmował każdą istotę o nadchodzącym zagrożeniu, toteż starał się jak najrozważniej dobierać kroki. Mróz szczypał go w opuszki łap, końcówki uszu oraz nos. Płatki śniegu wirowały w przeszywająco zimnym powietrzu, osiadając na podpalanej sierści mieszańca.
Polowanie zapewne by się udało, gdyby nie sucha gałązka, sprytnie pokryta warstwą śniegu. Nastąpił na nią, powodując głuchy dźwięk trzaśnięcia i Conann zaklął szpetnie pod nosem, widząc śnieżny pył tuż przed sobą. Zając dał dyla pomiędzy nagie krzewy, a kundel nie miał zamiaru go gonić. Musiał podróżować cały dzień z pustym żołądkiem, ewentualnie przekąsi coś wieczorem, gdy będzie wracał do nadmorskiego miasteczka kupić pierwszy miecz. Poczuł nagły ucisk ekscytacji w sercu, czując podświadomie, że zbliża się jego pierwsze polowanie na potwory.
Powstał do pozycji stojącej, otrzepując krótką sierść z osiadłych na niej płatków śniegu. Każdy z nich był inny, unikatowy, a matka zawsze mu mówiła, iż żaden się nigdy nie powtarza, tak jak każdy pies jest inny. Potrząsnął łbem, próbując wymazać ze wspomnień uśmiechnięty pysk matki. Wydawało mu się przez chwilę, że czuje tuż obok siebie jej słodki ziołowo-korzenny aromat. Odwrócił pysk w kierunku północy, wciągając w płuca zimne powietrze i odkaszlnął. Oby się nie rozchorował, ponieważ nie chciałby teraz wydawać pieniędzy na nowe medykamenty, zwłaszcza, że budżet ma skromny. Poprawił medalion wilka, sakiewkę i wygładził swój ciemny płaszcz, zakładając kaptur. Następnie ruszył powoli, wzrokiem odszukując jakąś leśną ścieżynkę.
- - -
Ostrożnie przewracał karki starego, podniszczonego "Bestiariusza" i skupiał swoją całą uwagę na słowach zawartych w książce. Pismo było czasami niezwykle staranne, jakby pisane w spokoju, a czasem chaotyczne, jakby autor bardzo się spieszył albo relację o potworze zdawał na żywo. Zawód łowcy potworów wydawał mu się ciekawą przygodą, a sam fakt pisania własnego bestiariusza wzbudzała w nim podekscytowanie. Zatrzymał się na ghul'u, marszcząc nos i wyjmując malutki notatnik, gdzie zapisywał ważniejsze informacje.
"Stworzenie agresywne. Odżywia się padliną, dlatego towarzyszy mu odór gnijącego mięsa, zamieszkują głównie cmentarze. Mogą przypominać dowolną istotę, aczkolwiek zawsze posiadają długie pazury i kły do rozkopywania grobów. Można walczyć za pomocą miecza, ognia, czasem wystarczą tylko tradycyjne metody."
Zamyślił się, marszcząc brwi. Czy to wystarczy mu do zidentyfikowania trupojada? Raczej tak, zwłaszcza, że węch mu jeszcze dopisuje. Szybko nabazgrał jeszcze rysunek padlinożercy, starając się nie zapominać o koloniach pleśni, które porastają jego nagą skórę. Oczywiście, nie mógł zapomnieć również o oczodołach, w których zazwyczaj znajdują się same białka. Skrzywił się, patrząc na obrazek. Nie był szczególnie urodziwy, aczkolwiek tej uwagi nie musiał notować.
Rozluźnił mięśnie, wzdychając cicho. Potem wrócił do uzupełniania własnego bestiariusza, w spokojnej, ogromnej Bibliotece. Towarzyszył mu zapach starych kartek, kurz i powoli zachodzące słońce.

- - -

Szedł do nadmorskiej mieściny późnym wieczorem, gdy mróz ziębił najbardziej. Naciągał mocniej kaptur, dusząc warknięcie. Wpadł po barki w zaspę, więc teraz dostał drgawek. Najchętniej wróciłby teraz do Biblioteki, kładąc się spać wśród obskurnych tomów księg. Wyszedł ze śnieżnej pułapki, otrzepując się ze śniegu, który prawdopodobnie wszedł mu wszędzie. Jego ciemny płaszcz stał się teraz mokry i przyprószony białym proszkiem, przypominającym nieco mąkę. Ale był to śnieg. Cholerny śnieg. A zaczął padać jeszcze mocniej. Conann przyśpieszył, nie oglądając się za siebie.
Wtedy zdarzył się swego rodzaju cud. Usłyszał końskie rżenie, więc natychmiast obrócił uszy w kierunku źródła dźwięku. Okazało się, że leśną dróżką jedzie najprawdziwsza bryczka! Na dodatek zjechała na pobocze, dokładnie tam, gdzie szedł mieszaniec. Pies kierujący kasztanową klaczą zatrzymał ją z głośnym "prr" i pozdrowił go machnięciem ogona.
— Ano witam, panie młodzieńcze! — szczeknął przyjaźnie, ukazując bukiet żółtych i startych kłów.
Był raczej niewielki, jakby nieco przygarbiony, natomiast jego brązowe oczy świeciły rodzinnym blaskiem. Wyglądał niczym sznaucer, a jego futro był krótkie, szorstkie w kolorze popiołu i podpalane czarne w okolicach pyszczka, łap i ogona. Na początku myślał, że starzec pykał sobie fajeczkę, aczkolwiek to była zwyczajna para wydobywająca się z jego pyszczka.
— Dobry — wymamrotał zmieszany pies, przystając i lustrując bacznym spojrzeniem stare psisko. — Pan się nie boi w taką mroźną noc jechać przez las? Bandyci grasują, dzika zwierzyna, potwory...
Spodziewał się cienia strachu na pysku nieznajomego, ale on uśmiechnął się jeszcze szerzej. Odsunął się nieco, nadal trzymając lejce i jakby zrobił miejsce Conannowi. Natomiast nasz bohater tylko uniósł wyżej lewą brew, ponieważ nieczęsto widział takie zachowanie. Nie ruszył się ani o milimetr.
— Ano nie boję, ano nie boję — gorliwie zapewnił sznaucer, a uśmiech ani trochę mu się nie zmniejszył. — Ale ty młodziku, chodź no tu. Podwiozę cię co najwyżej do Litore, ale będzie nam raźniej...
Litore?! Przecież on tam szedł! Jednym susem znalazł się przy psie, zapominając o jakichkolwiek słowach podziękowania. Gdyby umiał się rumienić, zapewne byłby cały czerwony, ale teraz tylko głupio się uśmiechnął i odparł, nieco nieśmiało:
— Ależ ja właśnie do Litore! — potwierdził, wpatrując się w drzewo. Miał wrażenie, jakby się poruszyło. — Dziękuje. Jestem Conann.
Nie wiedział, czemu się przedstawił. Chciał tylko znaleźć się już w jakiejś karczmie, na twardej pryczy i zjeść dobrą, ciepłą zupę z bochenkiem chleba. Jego rozmyślania przerwało cmoknięcie starszego, który pogonił kasztankę do kłusu. Spod jej podkutych kopyt pryskał śnieg, a sama klacz co chwila zarzucała łbem, jakby chciała się uwolnić od bryczki. Swoją drogą, sama bryczka nie była duża. Z tyłu, niedbale zarzucone, były dwie beczki, na oko wielkości dorosłego, średniego psa.
— Ano, ja jestem Pompidou — wymruczał sznaucer, oglądając się na beczki, które wiózł. — Masz, ano, szczęście, żeś na mnie trafił. Zmarzłeś, he?
Kundel nie odpowiedział. Był zbyt zajęty marzeniami o bochenku chleba.
Dotarli do nadmorskiego miasteczka kilka godzin później. Podpalany mieszaniec wyskoczył raźno z bryczki, oddychając pełną piersią. Nie czuł pyska, uszu ani opuszek łap, ale kto by przejmował się odmrożeniem! Już czuł gorąc zupy, który będzie go rozpalała, więc po raz ostatni obejrzał się na starca, który wolno schodził z wozu. Kasztanka, która, jak później się dowiedział, nazywała się Rudka, grzebała kopytem w brukowanej uliczce i czujnie poruszała swymi podłużnymi uszami. Zarżała, gdy Pompidou podszedł do niej, kuśtykając na prawą, przednią łapę i poklepał ją powolnie, wręcz w ślimaczym tempie. Klacz uspokoiła się, schylając łeb i obserwując coś po drugiej stronie uliczki.
Conann podszedł do niego i uśmiechnął się niepewnie. Oblizał nerwowo kształtny pysk i skulił uszy po łebku.
— Dziękuje za podwózkę, odmroziłbym sobie tyłek, gdyby nie ty — powiedział, wpatrując się w uspokojoną już kasztankę. Była ładnym koniem.
Sznaucer odwrócił się do niego, uśmiechając się kącikiem warg.
— Ano, o wiele bardziej wolę cię uśmiechniętego — odpowiedział, ignorując podziękowania. — Niech ci się w życiu wiedzie, młody.
Mieszaniec uznał to za oczywiste pożegnanie, toteż nieśmiało zamachał do niego ogonem. Pompidou odpowiedział tym samym gestem, ponownie ukazując swe styrane kiełki. Westchnął i odszedł uliczką, wiedząc dokładnie, co gdzie jest. A to wszystko dzięki Lady! Będzie musiał jej podziękować, gdy ją spotka.
Trucht przemienił się w chód spacerowy, gdy zauważył szyld karczmy "Bazyliszek". Szyld ukazywał paskudnego gada w całej swej okazałości, natomiast wyżłobiony w drewnie nie wyglądał aż tak groźnie, jak ukazywał to bestiariusz. Nastroszył sierść, mijając bramkę, która wpuszczała psy na podwórko lokalu. Stały tutaj dwa konie, które nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi i sanie. Kilka sań. Śnieg zatrzeszczał mu pod łapami, kiedy stawał już powoli na próg "Bazyliszka".
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem, a z nich wypadła postać. Nie mógł ocenić, czy była to suka czy też samiec, ponieważ jej oblicze skrywał kaptur. A sama postać przyodziana była w długi płaszcz, ciągnący się aż po ziemi. Potrąciła go, na co kundel ukazał kły.
— Uważaj, gdzie idziesz! — syknął, automatycznie wrogo strosząc sierść od karku aż po czubek ogona.
Zatrzymała się, jednym szybkim ruchem zdjęła ciemny niczym noc kaptur i odwróciła się tylko profilem. Ale to psu wystarczyło. Mógł podziwiać tylko niespotykaną aurę bijącą od przywódczyni Eos, a samemu mieszańcowi wydawało się, że jego medalion drgnął. Przełknął ślinę, czując narastającą gulę w gardle, chociaż jak zwykle miał kamienny wyraz pyska. Może winien był się kajać?
Cętkowana suczka wyraźnie czekała na jego jakikolwiek gest czy słowo. Samemu Conannowi zrobiła się nieco głupio, toteż wyprostował się jak struna, pozwalając sierści opaść. Gdy czuł, że jego głos nie będzie drgał, odezwał się głosem chłodnym i przeszywającym powietrze niczym sztylet:
— Oh, Morrigan, wybacz. Nie spodziewałem się, że to ty.
Nie powiedział tego z czcią i szacunkiem, aczkolwiek złapał się na tym, że w głębi serca żałuje tych ostro wypowiedzianych słów. Miał na swoje usprawiedliwienie to, że nie wiedział. Pytanie tylko, czy cętkowana okaże się litościwa?
<< Morrigan? >>
| 1518 słów → 75೧ + 15೧ |
Znajomość magicznych stworzeń [1/2]

Powitajmy Agnes!

Powitajmy nową suczkę w naszej sforze!
Agnes to czteroletni border colie. Postanowiła objąć stanowisko łowczyni.
Podczas wizyty u Wyroczni poznała swój żywioł - wodę.
Teraz zostanie oprowadzona po terenach sfory przez Przewodnika.

25.02.2018

Od Oscara cd. Od Lady

Do domu dotarłem jeszcze przed południem. Otworzyłem ostrożnie drzwi, gotowy na najgorsze. Przy najmniej nikt się nie włamał, chociaż jego wnętrze wyglądało jakby ktoś gruntownie je przeszukał i obrabował. Od razu uderzył mnie bałagan panujący w mojej chacie. W sumie... jak nigdy wcześnie. Przeraziłem się nieco. Miałem świadomość, że energiczna suczka może pojawić się w Helecho nawet dzisiaj. Musiałem jak najszybciej się ogarnąć, bo miałem mnóstwo rzeczy do zrobienia. Poukładałem je w myślach zależnie od ich ważności i zabrałem się do pracy. Na samym początku wziąłem wiadro i pobiegłem do rzeki, aby nabrać wody. Na tej wysokości woda była jeszcze świeża, a zasilona górskimi opadami śniegu, lodowata. Przyniosłem do domu napełnione naczynie i postawiłem w części, które można było dość śmiało nazwać kuchnią. Część nalałem do garnka, który przygotowałem, aby ugotować ciepły posiłek. Ważniejsze było jednak uprzątnięcie chaty. Zacząłem zbierać przedmioty porozrzucane po podłodze i układać je w kufrze stojącym pod oknem. Zajęło mi to trochę, ale efekt był zadowalający. Nic nie leżało pod nogami, a poruszanie się między meblami nie stanowiło większego problemu. Następnie rzuciłem się do mycia naczyń, którymi zastawiony był stół. Drewniane miski wylądowały w wodzie odlanej z wiadra. Opłukałem je bardzo dokładnie, a następnie wystawiłem na nasłoneczniony fragment blatu, aby wyschły. Co dalej? Jak na porządną gosposię przystało, chwyciłem za miotłę, aby pozbyć się piasku naniesionego na łapach oraz kurzu, który zaczął pokrywać podłogę. Kilka minut zamiatania i po sprawie. Upewniłem się, że wszystkie meble są dokładnie odkurzone i stoją równiutko. Dom prezentował się już znośnie, więc postanowiłem przystąpić do gotowania. Szczerze mówiąc, nie miałem o tym pojęcia, ale zdążyłem posiąść książkę kucharską. Miałem nadzieję, że uratuje ona obiad, który chciałem podać. Musiałem jednak wybrać się wcześniej na targ, żeby zakupić potrzebne mi składniki. Sklepy w Helecho nie oferowały mi wszystkiego co konieczne, więc ruszyłem w kierunku Lapsae. Tamtejszy rynek miał o wiele bogatszą ofertę. Szybkim krokiem przechadzałem się pomiędzy stoiskami szukając sznurów suszonych grzybów. Krzyki i zachęty handlarzy wcale mi w tym nie pomagały, lecz w końcu udało mi się odnaleźć interesujący mnie produkt. Kupiłem dorodne podgrzybki po okazyjnej cenie, z lekką obawą, że nie znając się na nich kompletnie, wziąłem niesmaczne sztuki. Postanowiłem jednak szukać reszty składników i nie przejmować się tym zbytnio. Udało mi się zdobyć nieco cebuli, a także suszonych ziół. Szczęśliwie znalazłem nawet śmietanę. Zadowolony z zakupów wróciłem do domu. Wydałem trochę pieniędzy, jednak zakupione produkty będą mi jeszcze służyły. Porozkładałem wszystko na blacie i wyciągnąłem mięso przyniesione z polowania oraz mąkę, w którą zaopatrzyłem się wcześniej. Zgodnie z przepisem, namoczyłem suszone grzyby i odstawiłem je na chwilę. Pokroiłem dziczyznę w kostkę, oprószyłem nieco mąką i wrzuciłem do pustego garnka z odrobiną tłuszczu i cebulą. Postawiłem go na ogniu, by następnie odcedzić grzyby i pokroić je w paski. Do garnka wlałem wodę i dodałem podgrzybki oraz zioła. Poddusiłem wszystko na ogniu, a na końcu dolałem śmietanę. Byłem zadowolony z efektu. Posiłek, chociaż nie dorównywał temu w karczmie, dało się jeść. Zostało jedynie ugotować kaszę. Gdy i to zostało zrobione, postanowiłem nieco udekorować dom. Jako że w okolicy trudno było o kwiaty, postawiłem na gałązki jodły, rosnącej nieopodal. Włożyłem je do ładnego naczynia, a wnętrze powoli zaczęło napełniać się zapachem żywicy. Stanąłem w progu, aby obejrzeć efekt mojej pracy. Wszystko wyglądało na prawdę dobrze. Z całą pewnością nie będę musiał się wstydzić przed Lady. Pozostało jedynie na nią czekać. Coś mi mówiło, że nie będę jadł obiadu samotnie...

My Lady?
| 566 słów → 25೧ |
Gotowanie [1/2]

Od Morrigan cd. Od Remusa

Seter, mimo że nadal nie był do mnie przekonany, postanowił użyczyć mi jednego ze swoich sokołów. Udałam się za nim do jego siedziby, gdzie przechowywał resztę swojej pierzastej zgrai. Powitała go ona głośnym okrzykiem, na co pies odpowiedział mrucząc coś pod nosem. Uśmiechnęłam się na widok stada wrzeszczących zwierząt i ich poirytowanego właściciela. Szybko jednak spoważniałam i zaczęłam przyglądać się ptakom. Wybrałam jednego z nich.
-Ten jest już wytresowany? - zapytałam, na co pies odpowiedział skinieniem głowy.
Wyszedł gdzieś na chwilę, po czym przyniósł metalową puszeczkę na wiadomości. Zwinęłam w jak najcieńszy rulonik wcześniej przygotowaną wiadomość i wsunęłam ją do opakowania. To zostało następnie przywiązane do nogi sokoła, który widocznie się niecierpliwił. Gdy wszystko było gotowe, pies odszedł na pewną odległość, by wypuścić posłańca. Ja tymczasem zaczęłam grzebać w mieszku. Nie sądziłam, że ktoś tak do mnie nastawiony postanowi pomóc mi bezinteresownie. Może i oceniałam go zbyt pochopnie, ale ktoś, kto niedawno trafił do Eos nie miał zawrotnego budżetu. Każdy sol z pewnością mu się przyda. Wyciągnęłam garść monet i położyłam je na stojącym obok pieńku. Zaczekałam, aż sokolnik powróci. Robił to z ociąganiem. Jeszcze przez chwilę przyglądał się przestworzom, w które niedawno wzbił się jego podopieczny. W końcu jednak przydreptał do mnie powoli.
-Dziękuję. - odezwałam się, gdy był wystarczająco blisko.
Skinął tylko głową w odpowiedzi. Skoro uważał, że słowa są nam niepotrzebne, postanowiłam, że również będę ich szczędzić. Ruchem głowy wskazałam na leżące obok pieniądze, a następnie zaczęłam się oddalać. Nie szedł za mną, bo i po co? Jedno było pewne, nie zawiązała się między nami nić przyjaźni, ani jedno cieniusieńkie włókno. Mogłam więc bez zbędnych pożegnań ruszyć z powrotem do Litore. Miałam tam ciekawsze zajęcia.

Odpis mało ambitny, ale jakoś weny nie mam :/
| 278 słów → 10೧ |

Od Verrano

Idąc leśną ścieżką ciekawie spoglądałem na różne zioła i kwiaty. Rozpoznałem wszystkie, jednak ciągle miałem wątpliwości. Czy zioła na Eos nie różnią się niczym od ziół na Ziemi ? Co jak co, ale to dwa różne wymiary. Przywołałem trochę wiatru, niosącego zbawienne zapachy różnych roślin. Wyczułem duże zbiorowisko jeżówki i tymianku. Wskoczyłem w krzaki aby później znaleźć się w małym zagajniku. Spokojnie przeszedłem całą polanę w poszukiwaniu owych darów natury. W kilka chwil nazbierałem pęczek tymianku i niestety trochę mniej jeżówki. Zasmucił mnie ten fakt, jednak nie zrażając się tak łatwo powędrowałem trochę głębiej. Do moich zbiorów dołączyła mięta i rumianek. Ucieszony, skróciłem sobie drogę przechodząc przez płytki fragment rzeki.

Kilka chwil a znalazłem się w zacisznej chatce pełnej tego co znam i lubię. Posortowałem zebrane zioła i szybko zawiązałem je w osobne, luźne pęczki. Następnie powiesiłem to wszystko na ganku. Zagotowałem wodę na piecu i zalałem sobie herbatkę na uspokojenie. Mimo że nie potrzebowałem jej efektu, nie byłem ani trochę spięty, to lubiłem jej specyficzny skład. Posiadała w sobie zwykły wrzos i trochę kasztanowca czerwonego. Tej ostatniej rośliny nigdzie nie umiałem znaleźć, aż w końcu jakiś pies polecił mi drzewa rosnące w Świętym Gaju. Są tam aż cztery drzewa tej rzadkiej rośliny. Dopiłem ostatniego łyka kojącego naparu i wstałem z drewnianego krzesła. Otworzyłem okno, a do moich uszu dobiegł cichy gwar psów i szum rzeki płynącej kilka metrów od mojej skromnej chatki. Mimo że byłem trochę osamotniony, ten fakt mi nie przeszkadzał. Lubiłem samotność. To był taki mój fajny i lubiący to co ja kumpel.

Dość wczesnym wieczorem ruszyłem na spacer. Przechadzając się po rynku zauważyłem kilka drzew stojących obok siebie. Z ciekawości zbliżyłem się do nich. Ciekawe co to za gatunek ... Moim oczom ukazały się dwa jesiony i jedna jabłoń. Ciekawe ... Podskoczyłem i zerwałem jedno jabłko z wysoko ustawionej gałęzi. Schrupałem je z przyjemnością. Miało słodki smak i było bardzo soczyste. Zerwałem kilka takich jabłek, aby trochę zasuszyć i aby po prostu zjeść po drodze. Siadłem na ławce i co chwilę spoglądałem się na płynącą rzekę.


Moje pierwsze opowiadanie na tym blogu :) Może nie jest powalające, ale jest :D
| 340 słów → 15೧ |

Od Lady cd. Oskar

Następnego dnia obudziłam się dosyć wcześnie. Siadłam na łóżku i przypomniałam sobie wczorajszy dzień z Oskarem. Na samą myśl zrobiło mi się ciepło na sercu. Cały poprzedni wieczór myślałam tylko o nim, ledwo zasnęłam. Chciałam się z nim jeszcze dzisiaj spotkać, dotknąć jego puszystej sierści... Tylko ... gdzie on może być ? Pewnie jest w mieście, tam, gdzie ostatni raz go spotkałam. Szkoda mi było ... No właśnie. O czym ja zaczynam myśleć ? Czy zaczynam traktować Oskara jak kogoś ... bliższego niż przyjaciela ? Nie miałam czasu się zastanawiać. Jeśli chcę się z nim jeszcze spotkać, muszę się śpieszyć. Narzuciłam na siebie jedynie gruby szal i swoją sakwę. Algae sama z siebie do niej wskoczyła, nie protestowałam, trochę świeżego powietrza dobrze jej zrobi. Wyskoczyłam z domu i popędziłam w stronę Litore. Mimo że mój brzuch domagał się pożywienia, dalej biegłam przeskakując ogromne zaspy. Gdy wbiegłam do miasta, w moje nozdrza uderzył ostry zapach ziół i pieczonego mięsa. Kupcy rozłożyli swoje stragany ... Miałam nadzieję na spotkanie Oskara, jednak nigdzie nie umiałam go znaleść. Coraz bardziej zawiedziona chodziłam po rynku wypatrując go spośród porannych tłumów. Po godzinie całkowicie straciłam nadzieję, że go jeszcze zobaczę. Brakowało mi jego ciepła, jego radości ... To był jedyny pies, który zaakceptował to, że jestem bardzo aktywna, no, i trochę roztrzepana. Smutno spojrzałam się na mewę siedzącą w torbie. Wydawała się podzielać mój smutek, mimo że widziała Oskara przelotnie. Może zostawił mi jakąś wiadomość ? Odwiedziłam wszystkie karczmy i pocztę, jednak nigdzie nie było żadnej wiadomości zaadresowanej do czarnego suczki o imieniu Lady. Może chciał odpocząć odemnie ? Nie, napewno nie ... Kątem oka zobaczyłam sklep zoologiczny. Szybko się tam skierowałam. Otwierając drzwi, moja mewa dziwnie charknęła i schowała się w torbie.
- Nie rób mi wstydu, Algae - cicho powiedziałam do mewy - Bo ci jedzenia nie kupię ...
Oczywiście to było kłamstwo. Nigdy nie żałowałam ptakowi ziarna i innych ptasich łakoci. Brązowy pies wyłonił się z Lady i powitał mnie ciepłym usmiechem.
- Witam, witam ! - głos miał dziwny akcent - W czym mogę pomóc ? Zimno tam na
dworze, prawda ?
Zdezorientowana spojrzałam na psa, potem na półki pełne wszelakich specyfików. W końcu odnazłam wzrokiem mały rysunek ptaka i strzałkę.
- Zimno i wietrznie - odparłam - Miałby pan może jakieś mieszanki karm dla mew ?
Zskoczony pies spojrzał się na mnie. Poprawił okrągłe okulary i przybliżył się do mnie.
- Dla mew ? - zaskoczony głos wyłonił się z długiego pyska.
- Dla mew - powiedziałam, wyjmując Algae z torby. Przestraszona mewa ani drgnęła.
- Ahh, po co trzymać te szkodniki ? Tylko ryby z sieci wyjmują, i same się w nie plączą - głos zaczął mnie irytować. Po chwili krzątający się pies postawił dosyć spore, zielone           pudełko - Mamy tylko to.
Na obrazku siedziała mewa. Nie wydawała się jakaś szczęśliwa.
- Dobrze, wezmę to ... - podałam psu kilka monet i wyszłam z tego sklepu jak najszybciej się dało. Rzuciłam szybkie dowidzenia i trzasnęłam drzwiami. Mewy szkodniki ? Nigdy w życiu !

Popędziłam do domu starając się nie zatrzymywać. Na miejscu włożyłam Alge do woliery i nasypałam jej całą miskę dziwnej karmy. W końcu zmęczona, smutna i zawiedziona otworzyłam drzwi. Czułam jeszcze zapach Oskara. Delikatna woń jego sierści i lasu mieszała się z ostrym zapachem soli. Czułam się okropnie ... obróciłam się aby zamknąć drzwi i ... no własnie. Przed nimi leżał kawałek wilgotnego papieru. Szybko go podniosłam i przeczytałam. Moje oczy zalśniły z radości. Czyli jednak pamiętał ! Tanecznym krokiem przeszłam do salonu i położyłam karteczkę na stolik.
- No, Lady, jedziesz do Helecho - w mojej głowie zabrzmiał głos radości - Może warto byłoby się trochę przygotować ? Nigdy nie wiadomo co się wydarzy, a suczka sama i nieprzygotowana wędrować nie powinna.

Ruszyłam biegiem tą samą trasą i zatrzymałam się dopiero przy straganach z bronią. Dokładnie obejrzałam wszystkie wspaniałe łuki i ostre miecze. Wkrótce sama będę takie robić, ta myśl pojawiła mi się gdy przechodziłam obok kuźni, w której planuję zacząć staż. Już się przygotowywałam do terminu, czytałam książki o wyrabianiu broni oraz byłam częstym gościem w samej kuźni. W końcu zatrzymałam się przy straganie ze sztyletami. Wydawały mi się dosyć niebezpieczne, i całkiem wygodne.
- Poproszę ten - wskazałam na ostrze po lewej. Wydawało mi się takie ... ciekawe.
Sprzedawca spojrzał się na mnie z nad gazety, po czym ostrym głosem zapytał.
- Po ca takiej pannie takie narzędzie ? - po czym się zamyślił i dodał - Umiesz chociaż się nim obsługiwać ?
Podniosłam sztylet telekinezą i wywinęłam nim kilka razy. Pies odłożył gazetę i i wziął inny sztylet i w zamiarze pozorowanego ataku zbliżył do mnie ostrze. Szybko odparowałam cios. Zdziwiona swoim ruchem jeszcze raz spojrzałam się na psa. Jednak głupie uczucie szybko minęło i spowrotem wróciłam do przyglądania się sztyletowi.
- Dobre żelazo - przyznałam podziwiając żelazną klingę. Takiej rzeczy potrzebowałam ! Małe, skromne i da się tym obronić. Szybkim ruchem wsunełam broń do skórzanej pochwy.
- Ile to kosztuję ? - zwróciłam się do psa.
- 120 Soli - powiedział cichym głosem, po czym szybko dopowiedział - Nazywa się Gaelic.
Wręczyłam sprzedawcy odpowiednią sumę i włożyłam broń do torby. Uradowana pobiegłam do domu przygotowywać się do wyprawy.

↠No, no. Oskar, szykuj się c:↞
Oskar ? c:
Z bólem serca oddaję 120 soli i poproszę o dodanie mi sztyletu c:
| 865 słów → 40೧ |

Od Oscara cd. Od Lady

Po niezręcznym pożegnaniu z suczką ruszyłem z powrotem do Litore. Chciałem przenocować w karczmie, by następnego dnia wyruszyć w drogę do Helecho. Bądź co bądź nie byłem w swoim domu od dwóch dni. Kto wie, czy nie zdążyły zalęgnąć się tam szczury. Wszystko jest możliwe, gdy ma się taki pociąg do robienia porządków jak ja. Ale cóż... Kiedyś będzie trzeba tam posprzątać, bo wstyd kogoś do siebie zapraszać. Ale wróćmy do ciekawszych spraw...
Przez całą drogę do miasta, gdy otaczał mnie blask księżyca odbijający się w śniegu, myślałem o dniu spędzonym z Lady. Już wcześniej mój umysł zaczął wszystko dokładnie analizować, co zapewne zauważyła moja towarzyszka. Była dla mnie na prawdę miła. Zaskoczyła mnie swoim entuzjazmem, bo rzadko spotykam psy, które na samym początku znajomości chcą ze mną rozmawiać i w ogóle spędzać ze mną czas. Szczególnie, że sam taki nie jestem... A przy niej? Cóż mówić, otworzyłem się na naszą znajomość. Nie doświadczyłem tej blokady, która pojawia się, gdy spotykam nieznajomych. Od razu przywitała mnie uśmiechem, nie zimnym spojrzeniem ciekawskich oczu. Nie zalała mnie powodzią ostrożnych pytań. Jej ciekawość była niewinna, zwyczajnie chciała mnie poznać. A potem? Spędziliśmy czas na prawdę miło. Od mojego przybycia do Eos nie doświadczyłem jeszcze tyle sympatii. Może dlatego uznałem Lady są wyjątkową osobę?
Dotarłem w końcu do miasta. Moje łapy domagały się ciepła ogniska. Dziwne, bo pogrążony w myślach, nie czułem zimna, które teraz tak dotkliwie o sobie przypomniało. Przyspieszyłem, by jak najszybciej wejść do jakiegoś pomieszczenia. Oczywiście swoje kroki skierowałem w kierunku najbliższej karczmy. Ilość gości znacznie się już zmniejszyła, więc udało mi się dostać pokój. Nie był on spełnieniem wszelkich moich marzeń, ale nie wyglądał na taki, w którym zalęga się robactwo. Przed pójściem spać, usiadłem jeszcze przy palenisku, by oddać się przemyśleniom. Lady całkowicie zajmowała mój umysł, co zaczęło mnie niepokoić. I tak, wiem. Większość słysząc taki tekst od razu łączy fakty i wywnioskowuje, że "miłość rośnie wokół nas". Ale ja wcale nie byłem tego taki pewny. Suczka kojarzyła mi się z rodziną. Ze wszystkimi tymi dobrymi chwilami, które spędziłem w jej gronie. W szczególności zaś przypominała mi siostrę. Tą kulkę nieprzerwanej energii, której wszędzie było pełno. Tego najbardziej się obawiałem. Na prawdę polubiłem Lady i nie chciałem traktować jej jak siostrę. Wolałbym, żeby była dla mnie kimś jeszcze bliższym...
Stwierdziłem, że nie pójdę się położyć. Wszedłem po schodach na piętro, a następnie do swojego pokoju. Położyłem się na materacu i intensywnie podejmowałem próby zaśnięcia. Nieskutecznie. Tym razem Morfeusz nie chciał wziąć mnie w swe objęcia. A może to mój umysł go odpychał? W szczególności, gdy przypominał sobie ciepło ciała suczki o czarnej sierści. Mitologiczny pan snu nie wydawał się przy niej szczególnie pociągający. W końcu jednak pokonał opór. Zasnąłem.
Nie. Nie śniłem. Nie przyśniło mi się nic, co mój mózg uznałby za warte zapamiętania. Jednak obudziłem się z pragnieniem, by odwiedzić Lady. By pożegnać się z nią i zaprosić do Helecho. W końcu oprowadziła mnie po okolicach Litore, więc chciałem odwdzięczyć się jej spacerem... No nie wiem. Może po Świętym Gaju?
Zjadłem szybko śniadanie, zapłaciłem właścicielowi gospody i wyszedłem. Dzień był słoneczny, niebo prawie bezchmurne, gdzieniegdzie tylko białe baranki. Nabrałem energii i pobiegłem w kierunku domu suczki. Nie zatrzymałem się nawet na rynku, gdzie właśnie rozkładano stoiska. Miałem swój cel. Pokonałem śnieżne zaspy i stanąłem przed drzwiami budynku. Zapukałem. Czekałem chwilę, lecz nikt mi nie otworzył. Nikogo nie było w środku. Westchnąłem ciężko i wyciągnąłem kawałek papieru z sakwy. Ołówkiem zapisałem na nim słowa krótkiego liściku.

Jeszcze raz dziękuję Ci za wczorajszy dzień.
Odwiedź mnie czasem w Helecho.
Chciałbym pokazać Ci okolicę.
                                                 ~Oscar 

Po tym niezwykłym pokazie moich zdolności piśmienniczych, wsunąłem liścik przez szparę w drzwiach z nadzieją, że Lady znajdzie go, gdy wróci do domu. Jeszcze raz westchnąłem i pobiegłem na północ, w kierunku swojego domostwa. Postanowiłem, że jednak je posprzątam. Kto wie kiedy nastąpią odwiedziny?

Lady?
| 638 słów → 30೧ |

24.02.2018

Powitajmy Verrano!

Powitajmy nowego psa w naszej sforze!
Verrano to pięcioletni mieszaniec, który objął stanowisko zielarza.
Podczas wizyty u Wyroczni poznał swój żywioł - powietrze.
Teraz zostanie oprowadzony po terenach sfory przez Przewodnika.

Od Remusa C.D Morrigan

Zmierzyłem suczkę wrogim spojrzeniem. Ewidentnie moja osoba coraz bardziej nie przypadała jej do gustu. Cóż mogę powiedzieć... Miałem tak samo. Ja rozumiem to była przywódczyni więc teoretycznie trzeba się było zwracać do niej z szacunkiem ale równocześnie to był pies taki sam jak ja i wcale nie musiałem jej lubić. A jeszcze bardziej zdenerwowało mnie porównanie do spłoszonego futrzaka. Ja?! Ja miałbym się niby bać tej jej głupiej broni?! Phef też mi coś. Nie jedno w swoim krótkim życiu widziałem i nie z takimi rzeczami sobie radziłem.
Zmarszczyłem brwi ciągle przyglądając się Morrigan. Widząc, że ta patrzy na moje blizny w swoim zwyczaju obróciłem się wściekły bokiem zaciskając szczękę i licząc w myślach powoli do dziesięciu. Potem odetchnąłem głęboko, zamrugałem oczami i na nowo na nią spojrzałem. To głupie ptaszysko dalej za nią lewitowało kompletnie obezwładnione. Co nie zmienia faktu, że nie miałem ochoty jej za to dziękować. Też mi łaska. Poradziłbym sobie sam. Jestem w końcu pieprzonym sokolnikiem. Matko co mnie podkusiło by to wybrać ja się pytam?
- Przestań się gapić - warknąłem widząc, że ta cała, pożal się Boże przywódczyni, nadal wlepia mnie te swoje gały.
- Nawzajem - powiedziała zdecydowanie chłodniej niż wcześniej. Oho wytrącałem ją coraz bardziej z równowagi i cieszyłem się nawet z tego. Pójdzie i będę miał święty spokój. Zmierzyłem ją raz jeszcze wzrokiem. Była wyżłem niemieckim krótkowłosym. Była wysoka i szczupła, wyglądała bardzo dumnie i na pewno lepiej niż ja. Pies spod ciemnej gwiazdy i przypadku. Pewnie stojąc tak na przeciw siebie musieliśmy tworzyć śmieszny kontrast. Ona, dumna elegancka przywódczyni i ja pokiereszowany, patologiczny pies zajmujący stanowisko Sokolnika. A to wszystko dopełniał pierzasty głupek lewitujący za Morrigan. Zapewne dla przypadkowego obserwatora to musiałby być jakże zabawny widok.
- Nie boję się - rzekłem w końcu powracając na właściwie tory rozmowy - Co to ma być za pomoc? - rzuciłem chłodno i obojętnie. Wątpiłem bym się zgodził ale spytać nie zaszkodzi.
- Potrzebuje sokoła do wysłania wiadomości. Właśnie wybierałam się do strażnicy w tym celu - wysyczała suczka. O tak ewidentnie mnie nie lubi. Ale domyśliłem się o co chodzi. I o dziwo zechciałem jej pomóc.
- Mogę ci pomóc. Ale nie z tym - wskazałem głową w stronę wciąż lewitującego ptaka - Nie jest jeszcze odpowiednio wyszkolony. Gdybyśmy go wysłali z wiadomością to by zapomniał dokąd leci i po co. Albo by gdzieś dobił lub nie miał siły. Nie jest zdyscyplinowany jak widziałaś. Chodź za mną do reszty tych potworów. Wybierzesz sobie jakiegoś bardziej doświadczonego do pomocy - rzekłem po czym bezceremonialnie ruszyłem z plaży do siebie i patrząc co jakiś czas czy suczka idzie za mną. Nie żeby mi zależało by się mnie trzymała, bardziej martwiło mnie to by nie świsnęła mi sokoła. Po jakimś czasie znaleźliśmy się przy rozwalającej się szopie i klatkach. Schowałem uciekiniera do swojej, a potem wskazałem na resztę.
- Masz wybieraj. Te pod drzewami się nadadzą - rzuciłem.

<Morri?>
| 482 słowa → 20೧ |

Od Lady

Wesoło spacerowałam po porannej plaży, a rześki wiatr delikatnie muskał moje futro. Odetchnęłam z rozkoszą. Mimo że śnieg jeszcze nie stopniał, a ja zatapiałam się w nim wręcz po brzuch, średnio mi to przeszkadzało. Cieszyłam się chwilami spędzonymi na plaży. Wreszcie mogłam odpocząć od ciągłego ruchu, z jakim się spotykałam w mieście. Ciągle potykałam się tam o dosłownie wszystko, a to leżący worek, miecz a nawet szczeniaki. Uśmiechnęłam się na samą myśl o minie jakiegoś małego psa, gdy zobaczył mnie leżącą z łapami w klatce na homary. Później pół godziny męczył się, próbując mnie oswobodzić z mocnych lin. Koniec końców trzeba było rozciąć klatkę, a ja nieśmiało przeprosiłam i na następny dzień przyniosłam nową pułapkę, kupioną od znajomego handlarza. Jak się już okazało, nie taki już młody rybak, bardzo się ucieszył i dał mi dorodną rybę. Przygotowałam ją w na parze, na leśnych ziołach. Ah, jaka ona była dobra ... Na tą myśl z pyska poleciało mi kilka kropelek śliny.

Przyśpieszyłam kroku i po chwili biegłam rozpryskując śnieg wokół moich łap. Czułam się niczym ptak, który szybuję pod niebem. A w kwestii ptaków. Mimo prędkości dostrzegłam grupę mew siedzących na skałach. Uśmiechnęłam się do siebie. Cicho do nich podeszłam i zamarłam w bezruchu. Gdyby tak się przyglądać mewom, mają one ciekawe zachowania. Ogromna mewa siadła na krańcu sporego kamienia i wydawała się jakby patrolowała teren, aby inne ptaki mogły spokojnie odpoczywać. W sumie od dawna obserwuję i styl życia i zachowanie. Te piękne ptaki potrafią przelecieć cały ocean w poszukiwaniu cichej ostoi. Cicho wstałam i oddaliłam się od grupy. Wszystkie mewy zaczęły mi się bacznie przyglądać, po czym każda wydała charakterystyczny skrzek. Chwilę potem cała grupa zatoczyła koło nad plażą i poleciała w kierunku wschodniej strażnicy. Trudno było ją zobaczyć, nawet z dachu mojego domu. Zasłaniały ją gęste lasy mieszane, ciągnące się od klifów do Gór Nann. A co do klifów, ruszyłam w ich stronę spokojnym truchtem.
- Dzisiaj jest dzień zwiedzania plaży - wesoło powiedziałam sama do siebie - I dobrze ! Może coś ciekawego znajdę. Nigdy nie wiadomo !

Dochodząc do pierwszego klifu, moje serce podskoczyło z przerażania. Obok jakiegoś kamienia plątało się jakieś zwierzę. Przerażona puściłam się biegiem w stronę domu. Dopiero w połowie drogi zdałam sobie sprawę, że to było małe zwierzę. Zirytowana wróciłam z powrotem. Owe zwierzę nie było już takie ruchliwe. Ewidentnie było zmęczone. Ostrożnie podeszłam i odchyliłam łapę splątane wodorosty. Moim oczom ukazała się szara mewka. Było trochę mniejsza od innych, ale miała śliczne brązowe oczy.
- Część malutka - kojąco mówiłam do mewy, miałam nadzieję że mnie nie dziobnie, bo jej dziób nie wyglądał zbyt miło - Nie masz zamiaru, chyba ... AUĆ.
Głupie ptaszysko zatopiło swój dziób w mojej łapie. Łapie która je oswabadzała z alg i wodorostów. Niewdzięczne stworzenie.
Wkładając ją do skórzanej sakwy, nie protestowała. Chyba była zbyt zmęczona aby zareagować czymś innym niż ruszanie dziobem i spoglądanie na mnie tymi swoimi złowieszczymi oczkami. Szybko potruchtałam do domu. Zahaczyłam jeszcze o rynek, kupując trochę ptasiej karmy.

Już na miejscu owinęłam ptaszysko kocem i do niebieskiej miski nasypałam ziarna. Dużo ziaren. Delikatnie położyłam je na kanapie. Miałam nadzieję że mewka szybko dojdzie do siebie i wróci do swoich przyjaciół. Trochę smutno mi się zrobiło. Polubiłam tą mewkę. Była taka ... pocieszna ? O ile można tak nazwać ptaka.

Na następny dzień, ptak rozwalił mi cały salon próbójąc się wydostać z małego pokoju. Zanim wcisnęłam ją do torby, zdążyła rozpuć kanapę i zarysować wszystkie meble.
- Przynajmniej wszystko zjadłeś - gorzko pomyślałam, gapiąc się na szkody jakie wyrządziło ohydne zwierzę.
Na plaży kilka mew już krążyło, jednak nie wydawały się zainteresowane moją obecnością na plaży.
Otarłam łzę łapą i wypuściłam niewdzcięcznego ptaka z sakwy. To cholerstwo chwilę krążyło po plaży, jednak zaraz wróciło i siadło mi na grzbiecie.
- Leć ! Leć do swoich przyjaciół - wrzasnęłam i odgoniłam ptaka łapą. Te niezadowolone pisnęło, i zaraz wróciło. Siadając tym razem w otwartej torbie. Dziwne, chyba chciało zostać ...
- Lubisz mnie ? - zapytałam. Miałam cichą nadzieję że ptak zostanie.
Mewka chwilę się na mnie popatrzyłam, po czym wydała z siebie głośny charkot.
- Uznam to, za tak - pogłaskałam mewę po szarych piórach - Nazwę cię ... Algae. Fajnie ?
W odpowiedzi zatoczyła koło na jasnym niebie pośród chmur.

To opowiadanie nie ma wpływu na fabułę, i wydarzyło się kiedyś c:
| 709 słów → 35೧ |

Od Lady cd. Oskar

↠ Uwaga ! Zanim to przeczytasz, przygotuj się na dziwne porównania i tp. ↞

Przymknęłam oczy ciesząc się każdą chwilą spędzoną w towarzystwie Oskara. Morze, nowy przyjaciel oraz zachód słońca. Wszystko to, co kochałam ... Jedna mewa jeszcze raz podeszła ubiegając się o kawałek świeżego pieczywa.
- Nic nie mamy, mewo - pomyślałam przypatrując się ciekawskiemu zwierzęciu - Wszystko zjedliśmy, ja i Oskar ...
Mewa przez chwilę spoglądała na nas wyczekująco, jednak zaraz odleciała wraz z kilkoma innymi mewami w stronę klifów. Wiatr mocniej zawiał, co niestety odczułam przenikającym mnie zimnem. Spojrzałam się na owczarka, którego wzrok utkwiony był na morskim horyzoncie. Ciekawe, o czym teraz myśli. Zawsze mnie to ciekawiło, co myślą inne psy, szczególnie te, które znałam. Zerknęłam na profil psa. Rysy pyska od razu wskazywały na owczarka niemieckiego, szlachetna rasa. Podobno mój ojciec nim był. Kolejny podmuch sprawił, że wręcz drżałam z zimna. Nie wytrzymałam i wtuliłam się w gęstą i grubą sierść Oskara. Mimo że zobiło mi się cieplej, nadal opierałam się o jego ciało. Jakoś ... dziwnie się czułam. Było to zarazem uczucie ciepłe, miłe, ekscytujące a z drugiej przynosiło ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Oskarowi to chyba nie przeszkadzało, bo siadł trochę bliżej mnie i także przechylił się w moją stronę.
Trwaliśmy tak w bezruchu może godzinę. Dopiero gdy się ściemniło, powoli ruszyliśmy w stronę mojego domu. Niechętnie opuściliśmy to miejsce. W trakcie drogi nie bałam się czarnych, wygiętych drzew, ani opuszczonego domu, który stał tam jakby miał budzić grozę w przechodniach. Szłam w milczeniu obok psa, z którym jeszcze przed chwilą się świetnie bawiłam. Jednak teraz wydawał się jakiś ... nieobecny. W momencie gdy dotarliśmy pod mój dom, przez chwilę była cisza. Jednak potem Oskar się zbliżył i stanął przedemną.
- Dzięki za dzisiejszy dzień, świetnie go spędziłam w twoim towarzystwie - nieśmiało powiedziałam.
Mimo że wiatr wiał, nie było mi już zimno. Miałam nadzieję że zostanie, ale i tak wiedziałam że są na to nikłe szanse. Wątpię aby łowca mógł sobie robić wolne kiedy chcę.
- Ja też dziękuję - cicho wymamrotał, po czym szybko dodał - Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy.
Uśmiechnęłam się radośnie. I oby do kolejnego spotkania doszło. Będę go z radością wyczekiwać.
- Ja też - wesoło odparłam.
Przez chwilę trwała cisza, jednak Oskar ją przełamał.
- Muszę już iść. Mam nadzieję, że dzisiejszy dzień ci się podobał -
Wchodząc do domu spojrzałam się za siebie. Widziałam tylko, jak idzie leśną drogą w stronę miasta.


 ↠ Oskar, zakończ to jakoś xD Nie mam pomysłu na fajne zakończenie :c ↞
| 394 słów → 15೧ |

23.02.2018

Od Oscara cd. Od Lady

Po śniadaniu, które spożyłem w towarzystwie innych łowców, postanowiłem wybrać się na targ. Zdobyłem już nieco pieniędzy, więc miałem nadzieję na odnalezienie jakiejś porządnej broni w odpowiadającej mi cenie. Wziąłem swoje sakwy i wyszedłem z karczmy i ruszyłem w interesującym mnie kierunku. Zatłoczone uliczki Litore nie dawały swobody poruszania się, szczególnie, że gdzieniegdzie zalegała jeszcze gruba warstwa śniegu. Przemierzałem więc rynek w nadziei, że nie zostanę popchnięty oglądając ostrza. Mogłoby się to źle skończyć dla któregoś z psów, ze mną włącznie. Moją uwagę przykuły zdobione sztylety i saksy. Chociaż stać mnie było na jeden z nich, postanowiłem ponownie zrezygnować z zakupy, by w przyszłości nabyć coś lepszej jakości. Mimo to nadal kręciłem się po targu. Sprzedawcy przekrzykiwali się i zachęcali do oglądania, a przede wszystkim kupowania ich towarów. Zapach morza mieszał się z wonią ryb, owoców i różnego rodzaju produktów spożywczych. Można byłoby długo wszystkie aspekty rynku, lecz lepiej skupić się na czymś innym. Gdy tak bez sensu przechadzałem się po placu, poczułem, że ktoś uderza mnie w bok. Obróciłem się błyskawicznie i zobaczyłem suczkę leżącą na bruku. Nieco zdezorientowany uśmiechnąłem się przyjaźnie i pomogłem jej wstać.
Była podobnego wzrostu co ja, może nieco niższa. Z budowy przypominała przedstawiciela mojej rasy, lecz raczej nie była czystej krwi. Jej sierść, całkowicie czarna, błyszczała delikatnie w słońcu. Mimo upadku, nadal się uśmiechała. Spojrzała na mnie nieśmiało po czym entuzjastycznie się przedstawiła.
-Jesteś nowy?- zapytała już spokojniej (jak się okazało) Lady.
Również się przedstawiłem i wytłumaczyłem co robię w Litore. Suczka niezwykle się podekscytowała i zaczęła zalewać mnie deszczem pytań. Postanowiłem skorzystać z jej propozycji i wybrać się z nią na spacer po mieście. Była bardzo energiczna, a przy tym ciekawie opowiadała. Jej towarzystwo przypadło mi do gustu. Czas mijał nam szybko. Odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc, następnie kupiliśmy na targu nieco pieczywa, a w końcu usiedliśmy na plaży. Latające dookoła nas mewy czasem dostawały do zjedzenia kawałek chleba. Z ciekawością przyglądałem się ich walkom o każdy kąsek. Czasem wymieniłem się jakimś spostrzeżeniem z moją towarzyszką. Zawsze odpowiadała coś uprzejmie. Ciekawiła mnie ta energiczna osóbka. Wszędzie było jej pełno, jednak nie wydawało mi się to uciążliwe. Przy niej nie musiałem maskować swojego entuzjazmu i pewnego rodzaju ADHD. Ona też taka była.
Zamyśliłem się. Delikatny wiatr wiał w naszą stronę. Spojrzałem na Lady, która zaczęła drżeć z zimna...

Lady? Romanse to nie dla mnie...
| 383 słowa → 15೧ |

Od Lady cd. Od Conann'a

Po porządnym śniadaniu odprowadziłam Connana na koniec miasta. Mimo że jego łapy były umyte i odkażone, nadal dziwnie chodził. Żałuję go. Na pewno go trochę boli, w sumie to logiczne. Nie udało mi się wyciągnąć od niego informacji co się stało poprzedniego wieczoru, jednak na pewno nic dobrego. Może jakaś bójka ? Nie wiem. Pożegnanie było krótkie i bez zbędnych słów. Chwilę nam to zajęło, jednak zaraz po tym Connan ruszył truchtem w stronę leśnej ścieżki prowadzącej do zamku. Śnieg już przestał padać, mimo to wielkie, masywne kupy sniegu leżały po bokach. Trochę czasu minie zanim inne psy oczyszczą drogę. Westchnęłam i ruszyłam w przeciwną stronę. Niby mieliśmy się jeszcze spotkać, tylko nasuwa się pytanie, kiedy ?

Zbliżało się południe, a ja miałam wyruszyć na plażę. Plaże, po burzy. Plaże, pełnej wspaniałych skarbów i nieodkrytych muszli i innych ciekawych rzeczy, z nagłębszych zakamarków oceanu. Na samą myśl moje serce podskoczyło do góry i obudziły się we mnie wszystkie radości (nie wiem czy tak się da, ale cóż ...). Wesoło podskoczyłam i biegiem ruszyłam w stronę plaży. Spod moich łap leciały kępki trawy, mimo to radośnie przyśpieszałam nucąc jakąś skoczną melodie usłyszaną w karczmie.

Na plaże dotarłam w miarę szybko, wielkim susem wskoczyłam do wody zanurząc się całe łapy. Rozejrzałam się, jednak nie było tu żywej duszy, a może to ja tak daleko zapuściłam się od miasteczka ? Spojrzałam się na horyzont po raz ostatni i szybko wyszłam. Co jak co, ale kąpanie się w zimie nie jest dobrym pomysłem. Od razu moją uwagę przykuł drobny element, trochę brązowy, jednak błyszczał się na porannym słońcu. W moich oczach pojawiły się iskierki. Zbliżyłam się do jaśniejącego kamienia i od razu wzięłam go w łapy. Bursztyn, prawdziwy bursztyn, taki najprawdziwszy ! Uradowana schowałam go w sakwie. Moje poszukiwania nie skończyły się na bursztynie - do mojej torby wskoczyły jeszcze kolorowe muszle oraz spory kawał dobrze zachowanego morskiego drewna. Miałam nadzieję, że znajdę, nie oszukujmy się, złoto czy inne takie, albo jakąś podwodną jaskinię, ale cóż ... to mało prawdopodobne. Co nie oznacza, że nie cieszę się z dzisiejszych poszukiwań.
Odłożyłam moje zbiory do domu, po czym zmęczona ruszyłam w stronę Litore.

Słońce już dawno minęło środek nieba, a mój żołądek wyraźnie domagał się czegoś do jedzenia. Wchodząć na rynek zobaczyłam dosyć spory ruch. Wiele psów w pełnym uzbrojeniu i łowieckich mundurach spacerowało po rynku i swobodnie rozmawiało. Zdziwiłam się, nie widziałam tych psów wcześniej na tych terenach. Na rynku było jeszcze gorzej - psy wszelkiego rodzaju wręcz wpadały na siebie. Przedostanie się do mojej ulubionej karczmy trochę mi zajęło. Wejście do niej zajęło mi trochę czasu. Jak zawsze miałam problem z tą uporczywą klamką. W końcu jakiś ogromny brytan otworzył mi ją a ja grzecznie podziękowałam. Zapach czegoś ciepłego ogromnie mnie uradował. Chciałam się skierować do stolików ... wszystkie były zajęte.
- Mogłam przyjść wcześniej - mruknęłam po czym cichutko się wycofałam.
Jedyne co teraz zamierzałam, to zjeść cokolwiek. Podobnie było z innymi karczmami. W sumie w Litore jest ich cztery. Wszystkie obeszłam i w końcu zatrzymałam się na środku rynku. Miałam dość, a niespodziewany ruch w mieście sprawił iż wykonać tego nie mogłam. Pokręciłam głową i pocieszyłam się, że zjadłam dobre śniadanie z przyjacielem. Skierowałam się i potruchtałam na targ.
Przechodząc przez gęsty tłum rozmyślałam o wszystkim i o niczym. Jakoś tak ... dziwnie się czułam. Poznałam tyle nowych psów ... I trafiłam na Eos. Pewnie dalej bym się błąkała i nie wiadomo co robiła na Ziemi ...

Przez przypadek wpadłam na jakiegoś psa. Wielki owczarek niemiecki przyjaźnie się na mnie spojrzał i pomógł wstać. Nieśmiało spojrzałam się na psa.
- Cześć ! Jestem Lady - szybko się opanowałam i spokojniej dodałam - Jesteś nowy ?
Wyglądał na trochę spiętego, jednal po chwili trochę się rozliźnił.
- Jestem Oskar - po czym szybko dodał - Łowca, przybyliśmy tutaj ze sforą po polowaniu.
- Fajnie - entuzjam aż ze mnie się wylewał - Widziełeś już miasto ? Targ ? Plażę ? Wczoraj był sztorm i można znaleść wiele ciekawych rzeczy ...

Chwilę potem spacerowaliśmy już po mieście. Opowiedziałam mu wszystko co wiem na temat wszystkiego o czym wiem (xDD). Wyglądał na zainteresowanego, i czasami dopytywał się różnych rzeczy. Uradowana prowadziłam konwersację z psem o podobnym guście. W końcu całkowicie się rozluźnił i doganiał mnie w wymawianych słowach. W końcu cała konwersacja nabrała przyjacielskiego tonu.

Zmęczeni wycieczką skierowaliśmy się na plażę. Zerwał się lekki, ciepły wiatr, jednak ani trochę nam nie przeszkadzał. Zanim weszliśmy na wydmy, wygłodniałe mewy siadły przed nami i ewidentnie żebrały o smaczne kąski.

Oskar ? c:
| 753 słowa → 35೧ |

Od Morrigan cd. Od Remusa

Obudziłam się niewielkim pokoiku na piętrze karczmy. Za oknem widziałam jeszcze gwiazdy, lecz pierwsze poranne zorze pojawiały się już na wschodzie horyzontu. Na niebie nie było żadnego śladu po wieczornej burzy śnieżnej, ani jednej chmury. Przez cienkie ściany mogłam usłyszeć równomierne oddechy moich towarzyszy. Wszystko dookoła mnie emanowało spokojem, tak charakterystycznym dla tego nadmorskiego miasteczka. Delikatny zapach soli towarzyszył nieustannie, wdzierał się do nozdrzy z każdym oddechem. W moim przekonaniu woń oceanu nie mogła się równać z igliwiem i ściółką leśną, jednak i ona niosła ukojenie po dniu pełnym wrażeń. Chciałam jeszcze poleżeć na łóżku i upajać się nią, jednak ciężko było mi pozostać na jednym miejscu, gdy słońce wdrapywało się powoli na niebo. Wstałam i przeciągnęłam się nieco. Przypomniał o sobie chłód wpadający do pomieszczenia przez nieszczelne okno. Stwierdziłam, że wybiorę się na spacer po plaży. Rzadko odwiedzam Litore i w ogóle Południowe Wybrzeże, więc chciałam wykorzystać chwile spędzone w tych okolicach. Zeszłam po schodach na parter. W świetle dogasających palenisk widziałam łowców leżących na specjalnie dla nich rozłożonych skórach. Większość z nich spała. Niektórzy leżeli w bezruchu. Gdy mnie zobaczyli, podnieśli głowy, ale pozwoliłam im odpoczywać. W pełni im się to należało.
Wyszłam na kamienne ulice miasta. Zalegało na nich mnóstwo śniegu, który utrudniał poruszanie się. Mimo tej przeszkody, szybko wyszłam za mury miasteczka i znalazłam się na drodze prowadzącej na plażę. Tutaj warunki wcale się nie polepszyły, a wręcz przeciwnie, śnieżna pokrywa wydawała się głębsza niż w Litore. Nie odpuściłam sobie jednak zaplanowanego spaceru. Na wschodniej części nieba coraz wyraźniej malowały się żółte i różowe wstęgi światła. Doskonale słyszałam fale wpadające na piaszczystą plażę i uderzające o nadbrzeżne kamienie oraz okrzyki mew, które mimo wczesnej godziny przeszukiwały już sterty wodorostów wyrzuconych przez sztorm. Wkrótce i ja przechadzałam się po zimnym, wilgotnym piasku. W przeciwieństwie do ptaków nie interesowały mnie glony. Chciałam się zwyczajnie poruszać, więc przyspieszyłam do truchtu. Moje łapy raz po raz zanurzały się w lodowatej wodzie, co jedynie motywowało mnie do szybszego biegu. Po pewnym czasie biegłam już bez opanowania, zwyczajnie ciesząc się tą chwilą. Musiałam wyglądać jak szczenie, które pierwszy raz jest na plaży, ale nie obchodziło mnie to. Mało kto kręcił się o tej porze w tej okolicy. Słońce wzeszło już na dobre. Postanowiłam wrócić do karczmy, by zjeść jakieś śniadanie, a następnie wybrać się do szpitala. Chciałam wiedzieć jak czują się łowcy pokiereszowani poprzedniego dnia przez dzika.
Wróciłam po swoich śladach, więc tym razem przeprawa przez zaspy zajęła mi mniej czasu. Ulice powoli były odśnieżane, więc po Litore można było się swobodnie poruszać. Weszłam do karczmy, w której wyraźnie unosiła się woń owsianki. Przy stołach siedzieli już moi towarzysze. Większość z nich jadła już z drewnianych misek, inni stali  w kolejce by nabrać sobie strawy z postanowionego na ogniu naczynia. Dołączyłam do nich. W końcu udało mi się zjeść posiłek. Za nocleg i jedzenie zapłaciliśmy już poprzedniego dnia, więc mogłam udać się prosto do szpitala. Tam powitała mnie energiczna pielęgniarka. Mówiła niezwykle szybko, więc wytłumaczenie mi jakie zabiegi przeszli poszkodowani nie zajęło jej długo. Zapewniała, że nie minie długo, gdy znów zaczną chodzić, ale przestrzegła, żeby nie wysilali się zanadto. Słuchałam tego śmiejąc się w duchu, a zarazem podziwiając jej tempo. Mi zapewne  poplątałby się język. Psy leżące obok nas, owinięte bandażami, miały wyraz pyska, jakby słyszały tą gadkę co najmniej kilkanaście razy, co w sumie nie byłoby dla mnie sporym zaskoczeniem.
W końcu zakończyłam wizytę w szpitalu. Ranek był słoneczny i nie zapowiadało się na pogorszenie pogody. Łowcy powoli wracali do swoich domów, niektórzy kręcili się po ulicach Litore. Stwierdziłam, że pozostanę tutaj jeszcze na jeden dzień. Musiałam jednak wysłać list do Aarona. Z pewnością zamartwia się z powodu wczorajszej burzy śnieżnej. Rozumiem go, ale jego opiekuńczość bywa czasem męcząca. Carrow został w Lapsae, nie brałam go ze sobą na polowanie, więc musiałam dotrzeć do najbliższego miejsca, by przesłać wiadomość. Oczywistym wyborem stała się najbliższa strażnica. Postanowiłam udać się tam natychmiast.
Wyszłam z miasta i ruszyłam na zachód, ścieżką wydeptaną wśród drzew rosnących nieopodal plaży. Towarzyszył mi świergot ptaków, które licznie przesiadywały na ich gałęziach. W końcu dotarłam na niewielką polankę. Usłyszałam okrzyk sokoła. Znałam go dobrze, bo w końcu mój towarzysz był przedstawicielem tego gatunku. Następnie zauważyłam psa z łańcuchem w pysku. Na drugim jego końcu miotał się skrzydlaty drapieżnik. Przechyliłam głowę i przyjrzałam się im z ciekawością. Nie przypominam sobie, żebym spotkała wcześniej tego setera. Było to bardzo prawdopodobne. Ciągle przychodzi mi mijać nieznajomych, a Aaron co chwilę wybiera się na Ziemię. Po chwili szarpania się z ptakiem, obok mnie znalazł się nieświadomy tego osobnik. Upadł i wypuścił metal z pyska, lecz natychmiast go złapał. Spojrzał na mnie nieco zdezorientowany. Nie odezwałam się słowem, co chyba jeszcze bardziej zbiło go z tropu. On również nie zamierzał rozpocząć rozmowy, może przez łańcuch w pysku, może przez nieśmiałość lub nie ufność. Nie ważne z jakiego powodu nie zanosiło się na konwersację, postanowiłam to zmienić. Nie chciałam zwyczajnie zostawiać go tutaj i iść dalej.
-Pomóc ci może?- zapytałam, po czym pośpiesznie się przedstawiłam. -Jestem Morrigan, przywódczyni.
Ktoś może nie rozumieć, czemu za każdym razem, gdy ujawniam swoje imię, podaję także pozycję. Ja chcę jednak szczerze uświadomić rozmówcy z kim ma do czynienie, nie konieczne z pychy.
Pies wypowiedział kilka niezrozumiałych słów, z zębami zaciśniętymi na metalowych ogniwach. Stwierdziłam, że nie będę czekać na wyraźną zgodę, w szczególności, że sokół po raz kolejny wyrwał się seterowi. Pomogłam sobie telekinezą, by zatrzymać go w miejscu. Musiał się mocno zdziwić. Najwidoczniej wcześniej nikt go tak nie potraktował.
Jego (najwyraźniej) właściciel popatrzył na unoszącego się bezwładnie ptaka, a następnie na mnie. Zlustrował mnie dokładnie wzrokiem, a następnie spojrzał głęboko w oczy. Było to nieco krępujące, lecz trwałam w bezruchu czekając na jakiekolwiek słowa z jego pyska. Doczekałam się. Burknął coś niezrozumiale. Dosłyszałam pojedyncze słowa i domyśliłam się ich znaczenia "nie prosiłem o pomoc". Gdybym miała zły humor, puściłabym sokoła i niech biega łajdak za łańcuchem, ale miałam tego dnia wyjątkowe pokłady cierpliwości. Pozwoliłam sobie obejrzeć dokładnie nieznajomego. Nosił ślady ciężkiego żywota. Życie przykro go doświadczyło, co widać było nie tylko w jego okaleczonym ciele, ale i samym zachowaniu. Miał w sobie sporą dawkę nieufności, charakterystyczną dla osób tego typu. Najwyraźniej nie życzył sobie mojego towarzystwa, ale mi przydałaby się jego pomoc. Natknęłam się najpewniej na sokolnika, a właśnie jego potrzebowałam w tym momencie.
-Piękny sokół.- powiedziałam. Zdążyłam już zauważyć w jak dobrej formie jest drapieżnik. Pies spojrzał na niego kątem oka, ale nie odezwał się słowem. Może nie darzył sympatią swojego podopiecznego, a może (co bardziej prawdopodobne) nie darzył ją mnie.
Westchnęłam.
-Możesz mi pomóc? Potrzebuję przesłać list do Pałacu. Przestań zachowywać się jak spłoszony futrzak. Nie musisz się mnie obawiać. To, że noszę broń nie oznacza, że chcę od razu rozszarpać cię na strzępy i rzucić ghulom na pożarcie.- z każdym słowem mój głos stawał się głośniejszy.
Wspominałam coś o pokładach cierpliwości? Najwyraźniej nastąpiło nagłe na nie zapotrzebowanie i wyparowały w przeciągu dwóch zdań. Porównanie do spłoszonego futrzaka nie przypadło jednak seterowi do gustu. Czułam, że za chwilę zwyczajnie odejdę.

(Remus?)
| 1165 → 65೧ |

Od Connan'a C.D Lady

Sytuacja skomplikowała się wraz z odejściem mieszańca od ciemnowłosej suczki. Wpierw szedł brukowaną uliczką, słuchał głuchego odgłosu, jakie wydawały krople deszczu spadające z zachmurzonego nieba. Wkrótce deszcz i śnieg zmieszały się i nasiliły, więc Conann przyśpieszył, starając się nie oglądać za siebie.
Uniósł łeb, rozglądając się bacznie i próbując przypomnieć, gdzie widział najbliższą karczmę. Musiał przejść przez główny rynek, aczkolwiek kramy zostały już pozwijane, chociaż widział, że niektóre z nich nadal stały. Przypominały bardziej niewielkie sklepiki, sklecone z dechy i kawałku żywicy, więc prychnął, wiedząc, że najbardziej spokojny wiaterek może je przewrócić, a co dopiero wichura. Kiedy mijał sklep z bronią, zawahał się, czy aby raz jeszcze nie powzdychać do cudownie wykonanych mieczy. Niedługo zakupi własny, a w sercu poczuł narastającą ekscytację. Oczy mu się zaświeciły, ale gdy poczuł przeszywające zimno, uświadomił sobie, żeby biec truchtem.
Gdy skręcił w ślepą uliczkę, zaklął cicho. Tutaj nic nie padało, ale nie wyobrażał sobie spędzić tutaj nocy. To nie Ziemia, w Eos jest wszystko inaczej, a on ma wystarczającą ilość pieniędzy na jedną noc w karczmie, więc po co grać bezdomnego? Zawrócił na pięcie i wtedy zderzył się z jakimś psem. Warknął, próbując go wyminąć, ale wtedy drogę zastąpił mu, zapewne, jego kompan. Uniósł wysoko głowę w geście pogardy, ukazując bukiet śnieżnobiałych zębów i cedząc każde słowo, rzekł:
— Spadajcie stąd w podskokach albo pożałujecie — ton głosu był spokojny, zupełnie nie pasujący do zacinającego śniegu, wyjącego wichru i wizji bójki.
Większy pies, równający się wzrostem z naszym kundelkiem, również się wyszczerzył, zdecydowanie było widać, że on grał tego głupszego. Natomiast nieco mniejszy psiak, przypominający trochę zminiaturyzowanego i zmiksowanego owczarka niemieckiego, doskoczył do niego i również hardo zadarł łebek, patrząc mu prosto w oczy:
— Taak? — spytał, specjalnie przeciągając samogłoskę "a'' i spróbował ugryźć go w łapę.
Conann odskoczył, zaskoczony reakcją mniejszego psa. Jednakże nie miał czasu się nad tym zastanawiać, bo jego towarzysz też zaatakował. Ponownie zrobił unik, żałując, że jednak nie kupił żadnego sztyletu. Ale nie dał się ponieść adrenalinie, spróbował myśleć logicznie. Nie ma szans się z nimi jakkolwiek porozumieć, ucieczka nie wchodzi w grę, więc zostaje tylko walka. Oni również nie mieli broni, więc pozostała im tylko tradycyjna metoda. Odetchnął z ulgą, dziękując za nauki Krzesemirowi.
Wyjdzie z tego, da radę, widać było, że kundle były młodziakami i szukały zaczepki. Więc zaczął, zajmując się na razie eliminacją większego. Był piekielnie silny, ale tak gapowaty i flegmatyczny, że wystarczało wprowadzać szybkie ugryzienia i się wycofywać, a on próbował zadać swój pierwszy cios. Zminiaturyzowany owczarek niemiecki gryzł go po łapach, więc w końcu go kopnął, a ten moment wykorzystał jego przyjaciel. Złapał go za kark, szarpiąc i próbując posmakować jego krwi, więc Conann wymierzył mu kopniaka prosto w tchawicę. Udało się, więc korzystając z chwilowej dezorientacji psów, zaczął biec przed siebie. Łapy same go powiodły do mieszkania Lady.


- - -
Przespał spokojnie całą noc, ignorując pieczący ból w łapach, spowodowany niedawną bójką. Obudził się już jakiś czas temu i leżał, wpatrując się w tańczące płomyki ognia w kominku. Uspokajały go, więc zmrużył swe ciemne oczy i rozkoszował się ciepłem. Otworzył ślepia dopiero, kiedy usłyszał skrzypnięcie na schodach i zauważył wpatrujące się w niego brązowe oczy. Lady zamrugała nimi i nieśmiało zwiesiła głowę, kiedy ją zobaczył. Jej czarne futro, mimo tak wczesnej godziny, już lśniło i było czyste.
Popatrzył się na swoją i jego oblicze wykrzywił brzydki grymas. Nic dziwnego, skoro było posklejane, nieco poskręcane na końcówkach, a łapy miał pobrudzone zaschniętą krwią. Gdy usłyszał delikatny, nieco drżący głosik suczki, znów się na nią popatrzył:
— Przepraszam, myślałam, że śpisz... — jak zwykle, zbyt szybko wszystko wyjaśniła i spróbowała się cofnąć z powrotem na górę.
Conann wstał z cichym jęknięciem i poruszył niemrawo łapami, po czym gestem powstrzymał sukę przed odejściem na górę. Oblizał pysk i podrapał się za uchem, oznajmiając cicho:
— Dziękuje, że pozwoliłaś mi zostać. To wiele dla mnie znaczy — wymamrotał, unikając jej wzroku i wpatrując się w okno, jakby było tam coś ciekawego — Muszę iść do Biblioteki. Chciałabyś się jeszcze spotkać?
Nadal wpatrywał się w okno, patrząc, jak małe płatki śniegu na nim osiadają, a szron pokrywa okiennice. Westchnął.
<< Lady? >>
| 685 → 30റ |

22.02.2018

Od Oscara cd. Od Morrigan

Byłem zadowolony z przebiegu mojego pierwszego polowania. Nie udało mi się niczego dopaść, jednak mogłem obserwować profesjonalistów przy pracy. Z całą pewnością przyda mi się to w przyszłości. Wyruszyliśmy na północ. Na przedzie szła Morrigan, w tyle psy ciągnące sanie. Ja trzymałem się z grupką pozostałych łowców. Nie potrafiłem jednak przyłączyć się do ich rozmów. Postanowiłem więc podejść do przywódczyni i porozmawiać z nią. Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem. Czułem, że nie będzie chciała mojego towarzystwa, jednak nie odrzuciła go. Wręcz przeciwnie, zachęciła mnie do rozmowy.
-Jak pierwsze łowy?- zapytała przyjaźnie, choć nie dostrzegłem uśmiechu na jej pysku. Jedynie w głosie dało się wyczuć swego rodzaju wesołość.
-Hmm... To było bardzo pouczające doświadczenie. Nie było mi nigdy wcześniej dane, by uczestniczyć w łowach, więc z pewnością każda chwila takich akcji mi się przyda.
-Jestem o tym przekonana - odparła już z widocznym uśmiechem.
Szliśmy dalej w milczeniu, mimo że starałem się jakoś zagaić rozmowę. Rozglądałem się na wszystkie strony, wsłuchiwałem w nieodległy świergot ptaków. Wszystko wydawało się idealne. Zacząłem rozumieć czemu Morrigan była w dobrym nastroju. Ona również podziwiała otaczający nas krajobraz. Napięcie, jakie towarzyszyło jej podczas polowania, przeminęło i mogła się wreszcie odprężyć. Dostrzegałem to w jej swobodnych ruchach, w oczach nieodłącznie wpatrzonych w roślinność lub niebo. Musiałem przyznać, że i mnie udzielił się jej nastrój. Gdyby nie towarzyszące nam nieznajome mi psy, zapewne pobiegłbym przed siebie, by poczuć wiatr targający moją sierść i wyciskający łzy z oczu. Zimne powietrze wdzierało się do moich nozdrzy razem z zapachem igliwia. Brakowało jednak słońca, które rozświetliłoby podłoże pokryte śniegiem. Wcześniejsze przejaśnienia poszły w niepamięć. Gęste, białe chmury zakryły całkowicie niebo.
-Będzie sypać...- mruknąłem.
Słysząc moją uwagę Morrigan spojrzała na niebo. Nie wyraziła swojego zdania, ale nie zignorowała również tego, co zobaczyła. Na jej rozkaz każdy przyspieszył.
Minęło kilka minut, a pogoda jedynie się pogarszała. Wiatr się wzmógł i zaczęły się pojawiać pierwsze płatki śniegu. Mi nie przeszkadzała taka sytuacja. Domyślam się, że to przez mój żywioł, ale w wietrzną pogodę czuję się o wiele lepiej. Zapewne podobnie działa na naszą przywódczynię las. Nie mogłem jednak ukryć, że widoczność znacznie się obniżyła. Kryształki lodu wpadały mi co jakiś czas do oczu, a poza tym zasłaniały widok na kilkanaście metrów do przodu. Nie była to jeszcze tragedia, ale z każdą minutą przybywało opadu.
-To może być śnieżyca...- oznajmiła ze zmartwieniem Morrigan.
-Nie zdążymy dotrzeć przed nią do Lapsae?- zapytałem z nadzieją w głosie. Nie chciałem utknąć tutaj podczas burzy śnieżnej. Mogłoby się to dla nas źle skończyć. Wizja grupy psów, z soplami zwisającymi z pysków, całych pokrytych śniegiem... Ech... Nagle poczułem chęć położenia się na miękkich skórach przy piecu stojącym w moim domu w Helecho.
-Jeżeli się sprężymy, to się uda. Najwyżej zatrzymamy się w jakiejś strażnicy. Ruchy!- krzyknęła na końcu, by usłyszały ją psy na tyle pochodu. Szybki chód zmienił się w energiczny trucht. Co poniektórzy ruszyli biegiem, aby zebrać się w zwartą grupę. Temperatura znacznie się obniżyła. Jeden z łowców, najwyraźniej władający ogniem, stworzył płomień, który unosił się nad nami topiąc śnieg i dając nam ciepło.
-Zgaś to - powiedziała ostro przywódczyni - ciepło rozluźnia, a my musimy się śpieszyć. Ruch wystarczająco was ogrzeje.
Wcześniejszy dobry humor wyparował. Stała się znów napięta. Najwidoczniej uważała za swój obowiązek, aby wszyscy dotarli cało do swoich domów. Patrzyła przez cały czas przed siebie, w białą zasłonę. Nikt nie odważył się nawet na przyciszoną rozmowę. Podążaliśmy za przewodniczką w milczeniu i ciągłym skupieniu. Bogowie jednak nam nie sprzyjali...
Najpierw był ten dziwny zapach. Nigdy go nie czułem, lecz wiatr wiejący w naszym kierunku wyraźnie niósł woń jakiegoś zwierzęcia. Nie tylko ja to wyczułem. Morrigan, która z całą pewnością miała czulszy węch, zatrzymała się nagle.
-Dzik.- wyszeptała w skupieniu - DZIK!- krzyknęła następnie rozkazującym tonem.
Miało to znaczyć, że łowcy muszą przygotować się do walki. Jeżeli świniak stanąłby na drodze, trzeba było by go zabić. I tak właśnie się stało. Usłyszeliśmy przeraźliwy okrzyk, który natychmiast uświadomił nam, że przyjdzie nam stoczyć bój z nie byle jakim przeciwnikiem. Wywołało to poruszenie w naszych szeregach. Łucznicy, w tym przywódczyni, przygotowali swoją broń. Ja z całą resztą przyjąłem pozycje. Zwierzę z całą pewnością kierowało się w naszą stronę i nie miało przyjaznych zamiarów. Po chwili z śnieżnej zasłony wyłoniło się ciemne cielsko ogromnego odyńca. W jego małych oczkach płonął gniew. Z paszczy wyłaniały się spore kły, które były jego największą bronią, poza brutalną siłą oczywiście. Nigdy nie przyszło mi stanąć oko w oko z takim bydlęciem. Inni również wydawali się zaskoczeni jego rozmiarami. Natychmiast jednak przystąpiono do akcji. Morrigan po krótce wyjaśniła nam co mamy robić. Sama nałożyła pierzasty pocisk na cięciwę i przygotowywała się do oddania strzału. My mieliśmy odwrócić uwagę dzika tak, aby ustawił się do niej lewym bokiem. Dzięki temu mogła ugodzić go w samo serce. Zanim się to jednak stało, musieliśmy umiejętnie manewrować między drzewami, a rozwścieczonym świniakiem. Biegaliśmy jak szaleni, szczekając zacięcie, aby zwrócić jego uwagę. W pewnym momencie zaszarżował tak nagle, że dwoje łowców nie zdążyło uchylić się przed jego atakiem. Zostali pokiereszowani przez potężne racice i kły. Śnieg wokół nich szybko nabrał barwę rubinu. Chcieliśmy jak najszybciej im pomóc, lecz najpierw musieliśmy rozprawić się za zwierzęciem. Po kilku minutach lekko bezsensownego biegania udało się go dobrze ustawić. Usłyszałem dźwięk zwolnionej cięciwy, a przede mną śmignęła strzała. Trafiła tuż nad lewą łopatką, w serce. Bestia po chwili upadła na śnieg.
Zabraliśmy się za opatrywanie ran naszych towarzyszy. Kilku z nas dobrało się również do dzika, aby odpowiednio go oprawić. Tymczasem opad przybierał na sile i nie mogliśmy już zobaczyć niczego, co znajdowało się dalej niż pięć metrów przed nami. Szybko uporaliśmy się z górą mięsa i piękną skórą dzika. Znajdowały się już na saniach.
Morrigan ze zmartwieniem spojrzała na dwóch łowców, którzy również wylądowali na saniach. Byli owinięci prowizorycznymi bandażami.
-Musimy jak najszybciej zawieźć ich do szpitala.- zadecydowała. -Zmieniamy kierunek. Idziemy do Litore. Prędko!- popędziła nas.
Teraz już bez żadnych zahamowań ruszyliśmy biegiem. Mróz dawał nam się we znaki. Moje łapy zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa. Nosiły pierwsze oznaki odmrożenia. Nie tylko ja miałem z tym problem. Mimo, że bieg rozgrzewał nasze ciała, czuliśmy ziąb panujący w naszym otoczeniu. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w ciepłej karczmie, przy palenisku, na którym gotowała się porządna porcja grochówki (nie wiem czemu akurat grochówki). Nikogo nie powinno więc dziwić, że biegliśmy co sił. Sanie podskakiwały niebezpiecznie na nierównościach, co z bólem w głosie komentowali ranni. Ich "szoferzy" odpierali na ich jęki, że lepiej trochę pocierpieć niż zamarznąć w śnieżycy. Na krótki czas przynosiło to efekty, lecz po chwili znów rozlegały się stękania.
W końcu ujrzeliśmy upragnione mury Litore. Z grupy gardeł wydobył się tryumfalny okrzyk. Ból i zimno nagle stały się mniej uporczywe. W naszych umysłach zawitała jedna myśl: BIEGNĄĆ DO CIEPŁA! Gdy pod naszymi łapami pojawiły się brukowane ulice, zwolniliśmy. Truchtem ruszyliśmy w kierunku karczmy. Ranni zostali zaniesieni do miejskiego szpitala. Towarzyszyła im Morrigan, która chciała upewnić się, że zostaną odpowiednio potraktowani. Mięso trafiło do magazynów znajdujących się w piwnicach lokalu. My natomiast otrzymaliśmy upragniony ciepły posiłek.
Dwie godziny później leżałem na miękkiej skórze rozłożonej obok paleniska. Niektórzy z łowców dostali pokoje, innym zabrakło miejsca. Zaliczałem się do tej drugiej grupy, jednak nie narzekałem. Świat ponownie wydawał mi się piękny. Za oknami hulała burza śnieżna, a ja przebywałem w bliskości ognia. Poza tym znajdowałem się w otoczeniu psów, którzy walczyli dzisiaj ze mną ramię w ramię. Przynajmniej tego wieczoru nie musiałem się martwić o swoją przyszłość. Snułem w spokoju plany odwiedzenia targu i spaceru po plaży. Jednak to wszystko miał przynieść nowy dzień...

Jakby co, Oscar przebywa na razie w Litore.
| 1248 słów → 60೧ + 10೧ | Polowanie → 5 PU |

Od Remusa

Obudziły mnie promienie wpadające przez okno. Zmarszczyłem brwi i przewróciłem się niespokojnie na drugi bok. Po chwili zamarłem bez ruchu by po minucie znowu się obrócić. Sytuacja powtarzała się parę razy aż w końcu dałem za wygraną i z westchnięciem zwlokłem się z łóżka. Odkąd pamiętam zawsze spałem niespokojnie, zawsze na trybie ,,czuwania''. Gdy zapadałem w głęboki sen śniły mi się koszmary i ciężko mnie było wybudzić. Taka sytuacja powtórzyła się też dzisiaj, a gdy po wielu próbach w końcu się obudziłem nie potrafiłem znowu zasnąć. Leżałem tak z trzy dobre godziny aż w końcu słońcu udało się wykurzyć mnie z posłania i przekonać, że dzisiaj i tak już nie zasnę. Co więcej nie byłem przyzwyczajony do takich luksusów jak łóżko. Z reguły zawsze spałem na ziemi, ewentualnie na jakimś kartonie czy podziurawionych kocach.  Przez co na miękkim materacu było mi... aż za miękko. Mimo, że specjalnie przyszykowałem najtwardszy jaki się dało.
Te i inne czynniki sprawiły, że byłem bardzo niewyspany. Ale nie było tego po mnie widać. Przywykłem już do niewyspanych nocek. Na ulicy nie raz trzeba było robić parogodzinne patrole, a potem zmieniać się z ojcem by przespać się chociaż godzinę (i tak najczęściej nie udawało mi się zasnąć). Co prawda teraz nie byłem na Ziemi. Byłem tu. Ta kraina różniła się znacznie od naszej. Po pierwsze: istniała tu magia, po drugie: były przeróżne monstra (na szczęście w miejscu które wybrałem na mieszkanie ponoć rzadko się zdarzały), ale przede wszystkim: nie było ludzi. To była chyba największa i najbardziej znaczna różnica do której było mi się chyba najtrudniej przyzwyczaić. Gdy szedłem do miasta zamiast dwunożnych widziałem czworonogi beztrosko z sobą rozmawiające i śmiejące się. Zamiast ludzi na straganach widziałem moich pobratymców. Krótko mówiąc - ludzi nie było. Nie powiem bym narzekał na ich brak. Owszem niektórzy potrafili być miłosierni ale większość była okrutna. Nie oszukujmy się. Mimo to trudno było mi się odzwyczaić od ich widoku.
 Po śniadaniu (niezwykle skromnym - znowu przyzwyczajenie) i porannej toalecie (która w moim wykonaniu nie była jakaś przecudowna - kolejne przyzwyczajenie) wyszedłem ze swojej ,,chaty'' (zbudowanej niezwykle prowizorycznie mimo, że w środku miała najnowocześniejsze sprzęty. Dawało to dość ciekawy kontrast) po czym skierowałem się w kierunku klatek gdzie przetrzymywałem ptaki. Nie wiem co mnie napadło, że wziąłem sobie pozycje Sokolnika. Przecież mogłem wziąć coś co bardziej do mnie pasowało. Wojownika, strażnika czy ewentualnie łowcę. Ale nie. Zachciało mi się hodowania ptaków. I to wcale nie takich małych klatkowych. A gdzie tam! Ja musiałem postanowić zabrać się za ptaki drapieżne. Nie wspominając o tym ile czasu traciłem na budowanie tych przeklętych klatek, tresowanie i karmienie. A żywiły się szczurami, myszami i innymi żyjątkami. Czyli tym wszystkim czym żywiłem się na ziemi. Tyle, że ich pokarm był z najwyższej półki przez co gryzonie też musiałem hodować. Eh... te ptaki to maja dobrze. Mają wszystko podstawione pod nos od pisklaka. Głupie ptaki... o czym to ja...
Nagle poczułem jakiś tępy ból w głowie i osunąłem się na ziemię, a świat zaczął wirować. Zrobiło mi się na chwilę ciemno przed oczami i musiałem trochę poleżeć na trawie dopóki nie powróciłem do normalnego stanu. Odetchnąłem z ulgą gdy mogłem stać już na własnych nogach i nie widziałem podwójnie. Mimo to w głowie wciąż szumiało... Zaraz... co się stało... Nagle usłyszałem jakiś szelest i dźwięk spadającej gałęzi. Szybko odwróciłem się w stronę hałasu ze zmarszczonymi brwiami by po chwili zrozumieć o co chodzi. Ale dla upewnienia szybko podbiegłem do klatek umieszczonych na małej polance. Obok stała stara, rozwalony szopa którą niedawno tutaj znalazłem. Co prawda ona wręcz się już kruszyła ale nie miałem na razie czasu, chęci a tym bardziej umiejętności na naprawianie jej. Aktualnie służyła mi za schowek bo nie miałem zamiaru w domu trzymać tych wszystkich gratów należących do tych przeklętych ptaków...
Wpadłem zdyszany na polankę i zacząłem oglądać wszystkie klatki. Ptaki jak tylko mnie zobaczyły zaczęły się wydzierać i prosić o jedzenie. W pośpiechu wrzuciłem im parę żarcia do klatki po czym podszedłem do tej gdzie spodziewałem się zastać pustkę... i nie pomyliłem się. Na dodatek pręty były rozchylone. Nie miałem na razie czasu na robienie lepszych klatek a sokół który tam się znajdował był wyjątkowo frywolnym osobnikiem. Na szczęście nie był jakoś specjalnie agresywny. Mimo to wolałem go złapać bo jeżeli kogoś by napotkał to mogło by się to nie skończyć dobrze. Był jeszcze młody i mógł zrobić komuś coś co uważał za zabawę. Albo to pies mógł mu coś zrobić. Lub potwór. Na tych terenach ponoć zdarzały się rzadko ale jednak się zdarzały. A wtedy po moim sokole. A trzeba było przyznać, że ten egzemplarz był wyjątkowo urodziwy, silny, zdrowy i inteligentny. Jak go się dobrze podszkoli to będzie idealnym sokołem bojowym. Kto wie może jednym z najlepszych? Albo najlepszym? Ale nic po tych planach gdy zeżre go jakiś stwór albo zrobi sobie poważniejszą krzywdę.
Toteż w te pędy ruszyłem go szukać. Przy klatce znalazłem parę szarych piór należących do owego uciekiniera. Obszedłem klatkę dookoła i oprócz rozszerzonych prętów zobaczyłem pieniek na którym siedziały zazwyczaj sokoły i do których były przykute łańcuchy. Ten był w opłakanym stanie... Sokół musiał z niego wyrwać łańcuch. Muszę wymyślić jakieś lepsze zapięcia albo zamówić u jakiegoś kowala czy kogoś podobnego. No ale będę się nad tym później zastanawiać. Wróciłem szybko na polanę, a potem na miejsce gdzie dostałem czymś w łeb (podejrzewałem, że był to łańcuch ciągle przykuty do nogi sokoła przez co ten z obciążenia latał nisko i nie dość, że mógł komuś zrobić krzywdę jak mi, to na dodatek obciążenie na łapie mogło prowadzić do okaleczenia na całe życie. A co mi po takim sokole nawet jakbym go uratował. Niby latałby nadal ale jednak z wadami jego cena spadłaby parokrotnie). Obok miejsca mojego chwilowego cierpienia leżał patyk widocznie odłamany za pomocą łańcucha. Na ściółce leżało pierze. Ruszyłem śladem zdewastowanych drew i piór dopomagając sobie przy okazji węchem.
Po krótkiej chwili przyspieszyłem biegu. Do moich nozdrzy dotarł zapach soli morskiej i szum wody. Zbliżałem się do plaży. Po paru sekundach znalazłem się na zimnym piasku. Bądź co bądź była zima. Skrzywiłem się czując chłodny wiatr oraz piasek włażący mi w łapy i futro. Ale nie pora była się nad tym zastanawiać. Zwłaszcza jak to już miliard razy powtarzałem były gorsze warunki. Otrzepałem się by doprowadzić się do porządku jako tako i zacząłem rozglądać po plaży. I wtedy wypatrzyłem uciekiniera. Siedział jak gdyby nic na kamieniu i czyścił piórka jakby był zwykłą papugą. Ale nie można się dać temu zwieść. Nie tracąc ani chwili do stracenia zakradłem się do niego po cichu. Nic nie wyczuł... odczekałem trochę i... szybkim ruchem wskoczył na kamień delikatnie by nie zrobić mu krzywdy powaliłem ptaka. Szamotał się i dziobał mnie w łapy ale nie obleciało mnie to jakoś zbytnio. Po chwili skapitulował i poddał się. Ja rzuciłem w jego kierunku mysz którą ze sobą w pośpiechu zabrałem, a w tym czasie gdy on był zajęty szybko sprawdziłem jego skrzydła i nogi. Odetchnąłem z ulgą, a potem ostrożnie przełożyłem mu łańcuch na drugą nogę by ta pierwsza odpoczęła i trochę lżej zacisnąłem obręcz tak na wszelki wypadek. Gdy sokół był już najedzony i sprawdzony z westchnieniem ulgi wstałem z kamienia, wziąłem łańcuch do pyska i ruszyłem w kierunku polany. Albo raczej próbowałem bo gdy się odwróciłem dobiłem do kogoś. Natychmiast poleciałem do tyłu wypuszczając łańcuch z pyska. Zdążyłem się jednak w porę ogarnąć i doskoczyć do łańcucha. Ponowna pogoń za tym przeklętym zwierzakiem to była ostatnia rzecz jaką dzisiaj pragnąłem. Gdy byłem już ogarnięty spojrzałem na osobę do której dobiłem i która do teraz próbowała stanąć na nogi.

<Ktoś? Coś? (nareszcie koniec tego tasiemca! Jupi!)>
| 1256 słów → 60೧ + 10೧ |