19.01.2019

Od Commodusa cd. Yasmin

Byłem totalnie zdezorientowany. Pamiętałem z tego wszystkiego tylko główny zarys sytuacji. Wiem, że biegłem jeszcze przed chwilą z Yasmin, uciekaliśmy. Przed kim? Tego pewnie nie wiedziała nawet ona. Jeszcze słyszałem w głowie jej ponaglający głos, piski, gdy została schwytana. To był ten moment, kiedy zatrzymałem się. Nie uciekałem dalej. Odwróciłem się tylko w stronę kilku potężnych psów. Kiedy zobaczyłem, jak osunęła się na ziemię, gdy jeden z nich uderzył ją, coś we mnie zawrzało. Rzuciłem się za psa, chwytając go zębami za gardło. Jednak był dużo masywniejszy, a poza tym byli z nim inni, którzy odciągali mnie od niego przegryzając zębami moją skórę. Wkrótce i ja straciłem przytomność. Możliwe, że również oberwałem po łbie, bo zaraz po przebudzeniu męczył mnie okropny ból głowy. Jakiś czas byłem całkiem otumaniony, nie wiedziałem co dzieje się wokół mnie. Otworzyłem oczy, ale zaraz potem zamknąłem je sycząc z bólu. Wydawało mi się, że słyszę jakiś głos, ale był całkiem niewyraźny. Po jakimś czasie powoli zaczynałem rozumieć, gdzie jestem i co się dzieje. Jechaliśmy, chyba na jakimś dużym wozie. Z przodu powoziły prawdopodobnie te same psy, które wcześniej porwały mnie i Yas. Miałem związane kończyny, nie potrafiłem poruszyć ani jedną z łap. Nie miałem pojęcia, gdzie byliśmy. Z początku moje oczy były w stanie dostrzec jedynie kilka kolorowych plam, z czasem jakość mojego wzroku znacznie się jednak poprawił. Tereny wyglądały mi całkiem obco, z pewnością nigdy przedtem moja łapa tu nie zawitała. Zimny wiatr, to pierwsze co moje odrętwiałe ciało było w stanie poczuć po odzyskaniu przytomności. Zaraz potem poczułem jeszcze, że leżę na czymś miękkim, chroniło mnie to przed mrozem i było całkiem wygodne. Obróciłem głowę i ujrzałem pod sobą Yasmin. Zawstydziłem się nieco, nie miałem pojęcia dlaczego tak wyszło. Z pewnością oni musieli położyć mnie na Yas, niezbyt zważając na naszą wygodę. Sturlałem się więc na bok, kładąc się obok niej.
- Yasmin...żyjesz? - odezwałem się słabym głosem, patrząc prosto w oczy czarno-białej suczki. Ta tylko przytaknęła lekko głową i odwróciła wzrok. Wyglądało na to, że także była obolała. Pisnęła kilka razy z bólu, próbując wyszarpać łapę z pomiędzy skrępowanych lin. Psy kierujące powozem na czele rozmawiały głośno, czasem wybuchając śmiechem. W powietrzu unosił się zapach jedzenia, prawdopodobnie jedli. Wówczas poczułem silny skurcz żołądka, który mógł wskazywać jedynie na głód. Caiusie, czy to jedyne o czym myślisz w chwili kiedy jesteś skrępowany liną, a w dodatku uprowadzony? I jeszcze wpakowałem w to biedną Yasmin. Byłem na siebie zły, ale wiedziałem że trzeba zacząć działać zamiast rozmyślać. Tylko co tu zrobić, kiedy nie można nawet poruszyć łapą, a powóz pędzi wśród całkiem obco wyglądających terenów? Rozmyślając tak, wpadłem na znakomity pomysł. Zamknąłem oczy i skupiłem się najbardziej, jak tylko byłem w stanie, na swoich łapach. Już po zaledwie kilku sekundach zaczęły one płonąć, nieśmiałym z początku płomieniem. Chwilę potem płonęły już sznury, a ja starałem się nie podpalić niczego, gasząc natychmiast iskry spadające na wóz. Ukrywałem ten fakt przed psami, odwracając łapy tak, aby nie były w stanie dojrzeć ognia. Tylko Yas patrzyła na mnie z początku z przerażeniem, z czasem przerodziło się ono z zdumienie i nadzieję. W końcu sznury spadły z moich łap na glebę, paląc się dalej. Pospiesznie począłem rozszarpywać zębami wszystkie liny krępujące ciało suczki. Udało się. Byliśmy poniekąd wolni. No tak, poniekąd. W końcu nie wiedzieliśmy nawet gdzie dokładnie się znajdujemy. Hm, miejsce w którym gościł aktualnie nasz wóz przypominał raczej coraz to gęstszy las. Iglaki haczyły gałęźmi o elementy wozu, stukając czasami weń głośno. Ścieżka była okropnie wąska i wątpię, aby była często używana.
- Nie możemy teraz uciec. - szepnęła zawiedziona Yas - Nie mielibyśmy gdzie się schować, gdy oni zaczęliby nas gonić. A zauważyliby naszą ucieczkę z pewnością prędko. - dodała.
- Wiem, Yas. Dlatego musimy po prostu cierpliwie poczekać. Być może... - tu przerwałem chwilowo, ponieważ rozmowy na przodzie ucichły i psy wyraźnie nam się przysłuchiwały. Jednak szybko postanowili nie zawracać sobie nami na szczęście głowy i znów usłyszeliśmy pogodne rozmowy - Być może, że będziemy przejeżdżać przez miasteczko. Tam moglibyśmy szybko się schować, a potem po prostu zapytać mieszkańców o drogę, czy coś. - odparłem niepewnym głosem. Yasmin westchnęła tylko, rozglądając się bacznie po okolicy. Gdybym leżał tu teraz sam, mógłbym podpalić wóz. Wtedy i oni by ucierpieli, ale nie obchodziłoby mnie to ani trochę. Ale nie mogłem narazić suczki na obrażenia czy też wolną śmierć. W każdym razie czułem, że nie mogę narazić jej na ból i muszę ją uratować. A przy okazji także uratować siebie samego... Spojrzałem w dół. Wóz okazał się naprawdę wysoki i niebezpieczne mogło okazać się zeskoczyć stąd w tak dużym tempie. Pustka w głowie. Jedna wielka masakra. No cóż, zostało nam czekać na dogodny moment. Okazało się, że zaraz po wyjechaniu z wielkiego iglastego lasu przejeżdżaliśmy przez małe miasteczko. Moje oczy zabłyszczały nagle, wpadłem na kolejny pomysł. Uznałem to za jedyne słuszne rozwiązanie. Kiedy znaleźliśmy się już wśród tłumu psów zebranych na placu na rodzaj małego rynku, zwróciłem się szeptem do mojej towarzyski:
- Yasmin, nie ma innego wyjścia. Złap się zębami jednego końca liny, która tu leży, drugi będę trzymał ja. Powoli zejdziesz jak najniżej po ścianie wozu, potem puścisz linę. Spytaj ludzi którędy do Lapsae, czy Helecho. Ja sobie poradzę, a nawet jeśli nie to... - zobaczyłem niepewność w jej wzroku. Westchnąłem tylko cicho, ale zaraz ożywiłem się do działania. Po chwili suczka stała już pod wozem, zostając z tyłu i patrząc się na mnie moment. Psy raczej nie mogły zauważyć jej zniknięcia...gorzej, kiedy odwrócą się aby sobie na 'nas' popatrzeć. Mogę mieć chyba troszkę przerąbane...
Całkowicie nie mogłem rozpoznać okolicy. Czyżby przeprawili się z nami przez rzekę? To tu są jakieś mosty? Całkowicie nie wiedziałem jakim cudem znaleźliśmy się w dość odległych widocznie terenach, gdyż i Yas zdawała się nie wiedzieć gdzie jesteśmy. Dręczyło mnie oczywiście jeszcze jedno pytanie. Dlaczego oni to zrobili? Niemalże pewna zdawała mi się teraz moja śmierć. O ile numer z podpalaniem się nie uda oczywiście. Ale przecież tak potężny pojazd paliłby się zbyt długo, aby dosięgnąć ich niezauważalnie. Jechaliśmy właściwie nadal w głąb miasteczka, kręcąc się po jego ulicach. Chyba nikt z przechodniów nie dostrzegł mnie na tak wysokim wozie. Starałem się udawać nieprzytomnego, aby w razie czego móc po prostu powiedzieć, że nie maczałem łap w ucieczce towarzyszki. Chociaż możliwe, że wcześniej dostrzegli mnie przytomnego. Poza tym miałem już odwiązane łapy, co szybko starałem się zakryć liną, która pomogła Yas w ucieczce. Związałem ją na łapach byle jak, ponieważ wóz dziwnie zwolnił, a psy zaczęły krzyczeć coś do innych, stojących w dole. Wjechaliśmy przez bramę do jakiegoś ogrodu. Wyglądał całkiem bogato, choć okropnie mdło. Tak samo również pachniał. Gdzieniegdzie dostrzegałem źródło tego nastroju, pełno brudnoróżowych róż rosnących niekiedy to na krzewach, niekiedy osobno, na łodygach. Podjeżdżaliśmy pod zamek, wysoki i bardzo podobny do tego, który zamieszkuje Saul. Czyżby mieszkał tam ktoś podobnej rangi? Nie miałem pojęcia o co chodziło w tej całej sytuacji...

<Yasmin?>
1135 słów

12.01.2019

Od Morrigan cd. Od Xiaoyu

Sama nie wiem skąd u mnie ta decyzja. Pewnie to ostatnie wydarzenia. Straciłam rodzinę i perspektywa dania komuś domu była mi jakoś bliska. Ech... Morrigan nagle znalazła w sobie uczucia? Nie. Towarzyszyły mi już wcześniej. To Cerys pierwszy raz odczuła współczucie.
-Nikt cię nie chce? Widzę, że doskonale sobie sama radzisz, ale może zechcesz mi towarzyszyć? Będzie ci cieplej w karczmie. - zaproponowałam, a suczka pokiwała ochoczo łepkiem i podeszła do mnie ufnie. Mała, futrzasta kulka wpatrywała się we mnie bez cienia strachu, nieco zadziornie.
Ruszyłam przed siebie, a ona podążyła za mną. Nie odzywałam się do niej, układałam wszystko w myślach. Tak, chciałam jej dać dom, ale nie wiem, czy Obóz to dobre miejsce na wychowywanie szczenięcia. Może powinnam przetrzymać ją gdzieś aż nie skończy roku i dopiero wprowadzić ją w środowisko? Jest może w drugim, trzecim kwartale życia, pierwsze urodziny już niebawem, ale nie mam nikogo, kto zająłby się szczenięciem. Nawet Oscar i Lady mają teraz na głowie młodego. Przez ten czas zdążyłyśmy dojść do karczmy. Nie zatrzymywałam się, poszłam prosto do baru i zamówiłam pokój. Karczmarz wprowadził nas na piętro, do schludnej kwatery z nieszczelnym oknem. Nie narzekałam. Najczęściej spałam pod gwiazdami, więc jak dla mnie to i tak spory komfort. Posłanie było czyste i prawdopodobnie nie zapchlone, więc to już coś. Mała ochoczo wskoczyła na niskie łóżko i kilka razy spróbowała się odbić od lnianej poduchy wypchanej gęsim pierzem. Przypatrywałam się temu i przyłapałam się nawet na uśmiechu. Przecież przed kilkoma chwilami spała na ulicy, była sierotą, pewnie wiele przeszła, a jednak cieszy się tym żywotem.
-Jak ci na imię? - zapytałam w końcu, bo pytanie to dręczyło mnie już od dłuższego czasu.
-Xiaoyu. - przedstawiła się grzecznie.
-Świetnie. Mów mi... Cerys. - powiedziałam po sekundzie. To imię, ech... Czasem przypomina mi o tym, ile odebrały mi Żmije. Nawet moje imię.
Suczka przechyliła główkę. Przetwarzała przez sekundę, dwie, a potem znów podskoczyła, tym razem wyżej.
-Poczekaj tu grzecznie, a ja przyniosę ci coś do jedzenia. - poleciłam jej i wyszłam z pokoju.
Zeszłam schodami. Na parterze towarzystwo już się rozkręcało, więc wolałam, żeby Xia została u góry. Zamówiłam jakąś potrawkę, chyba z jagnięciny i szybko wróciłam. Wykorzystałam fakt, że karczmarz zajął się grupką po drugiej stronie baru i nie zauważył, że niosę jedzenie do nienagannie wręcz czystych pokojów. Pewnie nie byłby zadowolony, a jako Cerys nie mam immunitetu. Już w drzwiach powitały mnie wielkie szczenięce ślepia. Podstawiłam jej pod nos kolację, a ona bez słowa wzięła się do jedzenia. Tymczasem ja wyciągnęłam papiery z sakwy. Nic nadzwyczajnego, listy z potrzebnym wyposażeniem, pewnie nikt by nie zwrócił nawet na nie uwagi. Korespondencji Oriona nie brałam ze sobą. Nie ważne, czy zakodowane, czy nie. Jeżeli nie są potrzebne, nie biorę. Przeczytam wszystko jak wrócę...
W nocy trudno mi było zasnąć. Nie chodziło nawet o zimny wiatr, który bezczelnie wkradał się przez wadliwą konstrukcję okna. Zastanawiałam się co zrobić z Xiaoyu. Mała leżała obok mnie, przy mocniejszym podmuchu wiatru, wtuliła się we mnie i tak została. Nie śmiałam jej nawet ruszyć. W sumie, nie wiedziałam jak się zachować. To też mnie dręczyło. Nigdy nie będę dla niej jak matka. Mogę być co najwyżej opiekunką, może mentorką, jeżeli ze chce szkolić się w łowiectwie lub łucznictwie, ale matką? Nie... Wątpię. Chyba po prostu się do tego nie nadaję. Może dobrze, że... Ech...

Następnego dnia mała hasała wesoło u mojego boku, gdy szłyśmy ulicami Litore. Zatrzymałam się w końcu pod jednym z domów, który oczywiście należał do Rudzika. Zapukałam po raz kolejny, a tym razem pojawiła się w nich Lady. Wydawała się nieco zaskoczona, szczególnie, gdy zauważyła szczeniaka obok mnie.
-W czym... W czym mogę pomóc? - zapytała.
-Możemy wejść?
-Tak, tak, jasne! - otworzyła drzwi szerzej i cofnęła się, a ja weszłam powoli do środka.
Od razu przybiegł do nas szczeniak, którego widziałam poprzedniego dnia. Wesoło zamerdał ogonem i podszedł do Xiaoyu. Zawiązała się między nimi jakaś pogawędka, tymczasem ja gestem przywołałam Lady.
-Czy mogę ją u was zostawić? Góra kilka dni, muszę przygotować w Obozie miejsce, w którym będę ją mogła spokojnie zostawić. Jest twarda, to sierota, ale nie wiem, czy chcę żeby całą zimę spędziła w prostym namiocie. Chcę jej dać dzieciństwo, ale chyba nie jestem w stanie. - spojrzałam na czarną suczkę wyczekująco, z nutą smutku w głosie.

Xiaoyu? Lady?
| 703 słów → 35೧ |

Od Yasmine cd. Commodusa

Ledwo co udało uciec mi się spod czujnego wzroku ciemnego owczarka. Z tryumfalnym uśmiechem na pysku maszerowałam po rynku, tym samym oddalając się od Oscara i jego nowego znajomego. Przecież nie jestem szczenięciem, nie trzeba mnie niańczyć! Potrafię o siebie zadbać. Poprawiłam torbę i szary szal, tym samym ruszyłam na poszukiwanie przygody w miasteczku.

Spojrzałam się na psa lekko zaskoczona, w miłym tego słowa znaczeniu. Również odpowiedziałam uśmiechem czekoladowemu owczarkowi i przez chwilę zastanowiłam się nad odpowiedzą. Czemu nie? W końcu wypada poznać kogoś nowego, a pies przede mną wydawał się idealnym kandydatem do nocnych wędrówek.
- Wiesz, że także ratujesz mnie od nudy? Z miłą chęcią spędzę z tobą dzisiejszy wieczór, Caius. W sumie w Litore jest wiele ciekawych rzeczy, ale ostatnimi czasy dużo psów tu przywędrowało. Strasznie tu gwarno... Łapy nie można nigdzie postawić nie obawiając się, że nagle nie znajdziesz się pod kołami dorożki lub łapami innych tobie podobnych stworzeń. Co powiesz na małe wyjście z miasta?
- Nie mam nic przeciwko, ruszajmy więc - powiedział ochoczo i poderwał się z miejsca.
Coraz bardziej podobał mi się jego entuzjazm. Z szerokim uśmiechem na pysku zrównałam kroki z samcem i po chwili razem przedzieraliśmy się przez tłum psów do głównej bramy. Zdarzało mi się zerknąć na psa z ukosa. Dobrze zbudowany owczarek o brązowo białym umaszczeniu, dość hardo stawiający kroki. Z jednej strony przypominał mi Horusa, wręcz miał identyczny wyraz pyska i bardzo podobny chód. Przez sekundę próbowałam rozkminić czy aby Horus na pewno nie ma rodziny, ale końcowo stwierdziłam iż to jedynie kwestia rasy. Przez moje ciało przeszły ciarki, na myśl o jego ostatnim wyczynie. W gardle pojawiła się wielka gula a ja sama prawie się potknęłam. Głupi, głupi idiota. Przez chwilę wpatrywałam się w swoje łapy i w końcu skierowałam spojrzenie na owczarka i skupiłam na nim całą swoją uwagę.
- Coś się stało? - zapytał Caius i lekko zwolnił, pozwalając abym go lekko wyprzedziła. Ponownie zrównałam z nim krok i zdziwiona wlepiłam w niego swoje spojrzenie.
- Nie, nic. Czemu tak sądzisz?
- Miałaś jakiś dziwny wyraz pyska
- A, tak. Myślałam nad czymś - odpowiedziałam, a na moim pysku pojawił się jasny rogal - Głupio to wyglądało?
- Nawet nie wiesz, jak bardzo - odpowiedział a ja w udawanej złości delikatnie uderzyłam go łapą w bark. Po chwili wybuchłam śmiechem i zaraz potem pies także do mnie dołączył.
- Jesteśmy! - pies odwrócił moją uwagę i przeszedł przez bogato zdobione filary. Pokrywały je płaskorzeźby o morskiej tematyce, jeśli się nie mylę to właśnie tu jest ulubione miejsce Lady do przesiadywania. W spokojniejsze dni nie ma tu prawie nikogo. Widziałam, jak Caius ogląda rzeźby a potem zachęcająco kiwa łbem. Szybko ruszyłam w jego stronę, w tych okolicach nie było już prawie w ogóle tłumów. Uradowana przeszłam parę metrów, aby po chwili dotknąć łapami wilgotnej trawy.
- Co robimy?
- Może się przejdziemy? Zapowiada się pogodna noc.

W końcu weszliśmy na rozległą plaże. Ciemne niebo oświetlał jedynie księżyc i gdzieniegdzie można było dostrzec prześwitujące wśród chmur gwiazdy. Zerknęłam na psa, ale ten wpatrzony był w podniebny spektakl. Przewróciłam oczami. Okej, każdego czasem brało na przemyślenia, ale mnie w tej chwili nie bardzo. Za dużo wrażeń jak na ostatnie kilka dni. Rozglądnęłam się po terenie, odetchnęłam zaniepokojona obecnością dwóch psów dość blisko nas. Niby szły całkiem normalnie, ale widziałam, jak kierowały na nas swój wzrok. Czyżby znowu moje "widzimisie"? Oj,  Yasmine, przestań... I w tym momencie instynkt zareagował szybciej niż logiczne myślenie. Na gwałtowny ruch ze strony nieznajomych moje ciało gwałtownie odskoczyło w bok i samoistnie zaczęło biec. Kątem oka widziałam, jak Caius także się rozpędza i już po chwili znajduje się obok mnie. Za nami dwójka najprawdopodobniej uzbrojonych psów, przełknęłam ślinę. Moje łapy uderzały o paiskowe podłoże z wyraźną przewagą, ale w momencie kiedy tylko wyjdziemy na śnieg będę wolniejsza.
- Gdzie biegniemy? - zapytałam głośno oddychając. Z mojego pyska wydobywał się kłębek pary.
- Do lasu! Szybko! - powiedział pies i wyprzedzając mnie, zaczął torować drogę w śniegu.
- Caius, szybciej, oni nas doganiają - darłam się na psa, gdy ten lekko zwolnił między drzewami.
W pewnym momencie poczułam, jak coś rzuca się na mnie i przestraszona odskoczyłam wprost na jakąś sieć. Zaczęłam się miotać i kłapać zębami w powietrzu, ale jedynym efektem było jeszcze większe zaplątanie się. W końcu zmęczona położyłam łeb na śniegu i nerwowo odetchnęłam, kiedy przy mnie pojawił się jakiś pies. Podszedł i prosto z mostu uderzył łapą w łeb. Próbowałam się obronić, ale jedyne co zobaczyłam to otaczający mnie mrok. Przez myśl przebiegł mi jeszcze Caius i jego aktualne losy.

Obudziłam się i zdałam sobie sprawę, że coś na mnie leży. A raczej ktoś. Głębiej odetchnęłam Spróbowałam skojarzyć fakty, gdzie się znajduję i co tutaj robię. Dopiero po chwili wszystkie wspomnienia wróciły, przechadzka na plaże, dwa psy i dziki bieg po leśnym podszyciu. Oprócz małej migreny, to mogłabym powiedzieć, że w ogóle nie odczuwałam skutków wczorajszej eskapady. Potrząsnęłam łbem i wydałam z siebie jęk, gdy zobaczyłam że mam związane łapy i najprawdopodobniej leżę na jakimś wozie, który jedzie, Z przodu pojazdu dało się słyszeć jakieś radosne rozmowy kilku psów.
- Halo? Cauis? - zapytałam cicho i spróbowałam zrzucić z siebie być może nieprzytomnego psa.

Cauis? 
A ktoś ich porwał xD
| 840 słów → 40೧ |

11.01.2019

Od Oscara cd. Voodoo

Spojrzałem ze zniecierpliwieniem na Yasmin. Włóczyła się za mną, niosąc swoją torbę i głośno narzekając na głęboki śnieg, przez który szliśmy.
-Nie mogłeś wybrać jakiejś wydeptanej drogi? Przecież ja się tutaj zaraz zapadnę! - wykrzyczała, podnosząc wysoko łapy.
-Nie przesadzaj, nie jesteś ode mnie wiele niższa, a ja sobie radzę. - prychnąłem i uśmiechnąłem się do niej.
Po co ją targam przez zaspy? Chyba zostałem kurierem bo dostałem kolejne zlecenie na zakupy na rynku w Lapsae. Jeszcze trochę i zaczną się zastanawiać czy nie zostaję jakimś alchemikiem, bo to znów składniki eliksirów. Chyba postanowili wyposażyć się w broń chemiczną, czy coś w tym rodzaju, bo to niemalże same toksyczne i potencjalnie niebezpieczne roślinki. Ale cóż. Postanowiłem zabrać ze sobą Yas, niech się trochę zrehabilituje w oczach Cerys, bo przecież była tak blisko dostania się do Oriona. Wystarczyłoby żeby była w stanie podnieść łuk i strzelić... Eh.
-Chodź, chodź, bo zaraz ci łapy odmarzną. Niedaleko jest główna droga, tam jest już mniej śniegu.
Pobudzona tą wiadomością suczka, wykonała kilka susów i się ze mną wyrównała.
-Gdzie? Nic nie widzę! Tylko śnieg. I drzewa. I kamienie. I tego rudego... - zaczęła wymieniać.
-Rudego, co? - zdziwiłem się, ale po chwili zrozumiałem, że miała na myśli psa, który hasał wesoło po ścieżce za drzewami.
-Kryć się? - zapytała niezbyt dyskretnie.
-Czemu? Przecież po prostu idziemy do stolicy. - odpowiedziałem równie głośno.
Zauważył nas i widocznie przyjaźnie nastawiony, ruszył w naszą stronę. Zatrzymałem się, a Yasmin zrobiła to samo.
-Witajcie, mam na imię Voodoo. Wiecie może, co to za miejsce? - odezwał się wesołym tonem.
-Las, jak mniemam. - odparłem i ruszyłem kilka kroków, a Yas parsknęła.
-Och, doprawdy? Dziękuję za oświecenie miły panie. - odpowiedział pies zadziornie i skoczył, by zastąpić mi drogę.
-Tak. Zwyczajny las. Tam jest droga do stolicy, a my idziemy z Litore. Jesteś tutaj nowy? - tym razem byłem milszy, co zadowoliła rudego.
-Yhm. Niedawno mnie przyprowadzili. Wy też jesteście z Ziemi?
-Tak. Jestem Oscar, a ta istotka z tyłu to Yasmin.
-Miło mi. - ukłonił się grzecznie w patrząc na suczkę, która rozpaczliwie próbowała pozbyć się grudek śniegu z sierści.
-Możemy już iść do Lapsae? Mam dość zimna. Idźmy do karczmy! - zaproponowała wesoło.
-O nie, nie, nie... Idziemy kupić zioła na rynku i nic poza tym. - odpowiedziałem stanowczo.
Brakuje mi tylko nieprzytomnej Yasmin, którą trzeba będzie zgarniać ze stolicy.
-A, to szkoda. Myślałem, że się ze mną rozejrzycie. Na razie mieszkam w jaskini, ale wolałbym raczej zamieszkać w mieście.
-Spokojnie, możesz z nami iść i zastanowimy się na miejscu. - zaproponowałem, a on skwapliwie pokiwał głową.
-W drogę! - zarządziła Yasmin i skacząc jak sarenka ruszyła przed siebie.
Zatrzymała się po chwili, odwróciła i spojrzała na mnie zdezorientowana.
-Too... Gdzie ta droga? - zapytała z lekkim uśmiechem.


Po kilkunastu minutach byliśmy już mieście. Znów ten gwar, przekrzykiwania się kupców i oczywiście kuszący zapach dymu, dobywający się z karczmy. Nie. Jest nam zimno, ale muszę pilnować Yas. Szła u mojego boku i rozglądała się ciekawsko. Nie  odezwała się słowem nawet, gdy mijaliśmy karczmę. Za to Voodoo był znacznie bardziej rozgadany. Zdążyłem się dowiedzieć, że jest bezrobotny, ale fascynuje go magia i będzie się jej uczył, że zdarzyło mu się już porazić prądem zająca, więc sądzi, że elektryczność to jego moc, że miał mnóstwo rodzeństwa i że był sportowcem. Coś jeszcze? Z pewnością. On gadał, a ja szedłem w milczeniu, co jakiś czas grzecznie potakując. Gadał nawet kiedy targowałem się z kupcem. Skoro już o targowaniu mowa... Gdy tylko odszedłem od stoiska zauważyłem, że Yasmin nie ma w okolicy.
-Wu.. Łudu... Ech, Dusiek! Gdzie Yasmin? - zapytałem zaniepokojony.
-Co? - zamrugał zdezorientowany.
-Ech... Polazła. Dobraa. Nie będę jej pilnował jak małolata. Może da sobie radę, nie będę jej szukał. Pójdziemy potem do karczmy i może ją znajdziemy... Czego potrzebujesz Voodoo? Może poszukasz mieszkania w stolicy? - zaproponowałem.

Voodoo?
| 620 słów → 30೧ |

10.01.2019

Od Commodusa c.d. Voodoo

Zdążyło minąć już kilka dni, od kiedy przybyłem do Eos, wprowadziłem się do nowego mieszkania w samym centrum Litore i poznałem Oscara oraz Yasmin. To wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka, tak prędko, że nawet ja nie byłem w stanie określić, kiedy zdążyłem przywyknąć do nowej atmosfery, wszechobecnej magii i tym podobnych. Nauczyłem się w końcu używać udolnie telekinezy, poniekąd ogarnąłem także moje moce, choć nad tym chciałbym jeszcze popracować i to niemało. Hm, ten czas rzeczywiście bardzo szybko mi zleciał także w nowym towarzystwie! Ciągle poznaję kogoś nowego i podoba mi się to, w końcu życie w mieszkaniu z ludźmi nie sprzyjało zbytnio zapoznawaniu się z nowymi osobnikami. Brakowało mi tego, ale odkryłem w sobie ten towarzyski i charyzmatyczny charakter dopiero, gdy trafiłem tutaj. Zapoznawanie się z psami szło mi całkiem nieźle, zauważyłem w sobie pierwszą z pozytywnych cech - odwagę. Tak, może to nieco dziwne, ale uważałem wcześniej, że jestem po prostu cały do kitu. Życie lubi jednak jak widać zaskakiwać nawet totalnych pechowców, jakim byłem ja.
Lecz teraz nie chciałem myśleć nad tym wszystkim. Siedziałem spokojnie na drewnianym krześle w swojej pracowni, z której okna mogłem swobodnie obserwować nocny księżyc. Dachy niezbyt wysokich budynków w centrum miasta na szczęście nie zasłaniały mi tego pięknego widoku. Dzisiaj wydawał się on o wiele większy, do tego pokazał się nam w całej okazałości. Pełnia biła białym światłem prosto na głowy pojedynczych psów wracających do domów lub zataczających się pijanych gości któregoś z baru. Mimo późnej pory, ulice Litore pozostawały ciągle ruchliwe, chociaż wcale nie przechodziło tędy teraz zbyt wiele psów. Chaos i zamieszanie mogły nadawać krzyki psów pchających się od budynku do budynku. Większość z nich szukała zapewne coraz to kolejnych imprez i zabaw. Od razu ciśnie się na myśl pytanie, dlaczego nie jestem wśród nich... Cóż. Każdy ma prawo po prostu czasami nie być w dogodnym nastroju na zabawę. Tym bardziej, że emocje tego wieczora targały mną niemiłosiernie, miałem ochotę tylko myśleć. Wystawiłem głowę na zewnątrz, nie zwracając już zbytniej uwagi na to, co dzieje się w dole. To wszystko tylko psuło moją harmonię, która wisiała zaraz nad chaosem ulic Litore. Moją uwagę więc przykuwało od teraz wyłącznie niebo. Granatowy jego odcień wchodził w błękit, ze względu na dość jasną noc spowodowaną właśnie pełnią krągłego i wzdętego niczym piłka księżyca. Zdawał się obserwować wszystko dookoła, tak samo jak ja, puszczając mi tylko niekiedy oko wyraźnie widocznym, przysłanianym od czasu do czasu dużym i ciemnym kraterem na jego powierzchni. Czarne, ale mocno prześwitujące obłoczki tańczyły między gwiazdami, często zasłaniając je całkowicie lub tylko częściowo. Chmurki wydawały się mi zaś rozbitkami na tratwie, kiedy to prądy morskie wzmacniają się wśród bezkresu otoczonego z każdej strony jedynie horyzontem. Prądami był w tym wypadku dość mocny wiatr, który wręcz targał nerwowo strzępiastymi kawałkami wielkiej jeszcze przed chwilą, nocnej chmury. Zerwał się tak niespodziewanie, że same obłoczki wydały świst zaskoczenia nagłym, wrogim gościem. Jednak tylko dzięki niemu można było chwilowo dostrzec maleńkie, jasne punkciki. Te wskazówki marynarzy, te, które mogą oznaczać szczęście lub wręcz przeciwnie - zapowiadały zły los. To nadawało im tak wiele sprzeczności, iż można było ich nienawidzić, ale można było je zarazem uwielbiać. Przypominają nam, że ten dzień ma się już ku końcowi, że jesteśmy jak co dzień, starsi niż wczoraj, że to o dzień bliżej do śmierci dla każdego stworzenia. Ale jednocześnie wspominają o naszych bliskich, którzy odeszli, lub są daleko od nas. Są przepiękne, tak cudne i wywołujące codziennie łzy w wielu zamyślonych duszach. Można porównać je również do swych ukochanych ślepi, gdy nie można patrzeć się w nie bez opamiętania, bo los nie pozwala. Kiedy to cały świat rzuca pod nogi potężne kłody, krzycząc 'skacz' i śmiejąc się złowrogo, sieje drogę do nich ostrymi cierniami. Wówczas spojrzysz w górę i przypomnisz sobie ten blask. Ten błysk pojawiający się w oku, za każdym razem, gdy tylko cię ujrzy. Czujesz się wtedy wspaniale, choć tak wiernie tęsknisz. I zaczynasz cieszyć się jak idiota, gapiąc się w gwiazdy. To sarkastyczne podsumowanie wywołało uśmiech na moim pysku. Koniec tego, bo jeszcze ktoś pomyśli, że z ciebie romantyk, Caiusie. A to nieprawda! Nieprawda! Zaśmiałem się głośno w stronę moich myśli i machnąłem łapą, odchodząc od okna. Uwielbiałem myśleć, ale czasami chciałbym po prostu nie móc tego robić.
Bowiem pomyślałem, że dobrze byłoby coś zjeść. No tak, ale jeżeli nie ma się w mieszkaniu nic do przekąszenia, a pobliskie jadłodajnie są zamknięte lub wręcz zalewają je fale coraz to kolejnych imprezowiczów... To wybiera się na polowanie. Jest do cholery środek nocy, a mi przypomniało się całkiem przypadkiem, że warto jednak byłoby chronić się przed przedwczesną śmiercią głodową. Narażam się na rozszarpanie przez jakieś dzikie bestie żyjące w Puszczy i jak na złość prowadzące pewnie nocny tryb życia. Cóż, jak robić głupoty to byle nie samemu. Zamyśliłem się, kto mógłby zgodzić się na polowanie w środku nocy. Najodpowiedniejszą do tego osobą byłby oczywiście Oscar, którego z pewnością nawet nie zdziwiłby ten pomysł. Z góry przewidując, że pies nie będzie miał czasu na polowanie, wybiłem sobie z głowy ten pomysł. No cóż, jeżeli niebyt zna się inne osoby odpowiednie do nieodpowiednich czynów, należy je poznać. Postanowiłem zrobić to już w Puszczy, może akurat ktoś także zrobił się nieco głodny. Pełen optymizmu i nieco ślepej nadziei, zamknąłem drzwi swojego mieszkania i wyleciałem na ulicę, pędząc za woźnicą. Ten na szczęście usłyszał moje krzyki, którymi zapewne obudzić zdołałem pół Litore, bo zatrzymał się na boku. Wskoczyłem w bryczkę od razu wciskając psu do łapy pieniądze.
- Do Puszczy, poproszę. - powiedziałem jakby nigdy nic. Woźnica patrzył na mnie chwilę niepewnym wzrokiem, całkiem zdziwiony moją decyzją. Rozmyślał pewnie nad moim zdrowiem psychicznym i stopniem obłąkania czy też nawiedzenia. W końcu jednak zdecydował się zawieźć mnie w miarę szybko tam, gdzie chciałem się znaleźć. Widocznie wywnioskował z mojej niecierpliwej postawy, że to jakaś ważna, nagła sytuacja. Śmieszyło mnie to nieco, no ale brnijmy w to dalej. Przynajmniej szybciej będę mógł zaspokoić głód i to nie byle resztkami i nie po dwóch godzinach czekania w kolejce, a teraz. Co prawda trzeba będzie się wiele więcej namęczyć, ale co mi tam, przecież znajdę sobie pewnie jakieś towarzystwo. Nawet jeśli nie, to używanie moich mocy szło mi sprawniej. Odkryłem, że mogę podpalać dosłownie wszystko. Problem mam jeszcze z gaszeniem, ale parę razy udało mi się zrobić i to. Najlepiej chyba opanować zdołałem zadziwiającą umiejętność podpalania siebie samego, bez żadnego uszczerbku na moim zdrowiu i wyglądzie. Musiałem wówczas uważać, aby nie podpalać za sobą chociażby krzewów lub ulic...tjaa, Lapsae z pewnością mnie jeszcze z tego znakomicie kojarzy. Nie zważając zbyt na ciemną i w większości polną drogę, nie zauważyłem nawet kiedy powóz stanął, a woźnica czekał, aż wyskoczę wprost na teren Puszczy. Wokół było już całkowicie czarno. Lekkie kontury bujnej roślinności szumiały tylko muskane przez zimny wiatr nocy. Pod łapami czułem wysokie trawy i kłujące rośliny, a także jakieś drobne kwiatki po których deptałem nieświadomie. Słychać było niekiedy odgłosy ptaków, które prowadziły nocny tryb życia. Kilka z nich przeleciało ku mojemu przerażeniu kilka centymetrów nade mną. Zerwały się z wyższych gałązek jakiegoś krzaku, spłoszone wyczuciem obecności wrogiego drapieżnika. Wziąłem ze sobą patyk, którego końcówkę chciałem podpalić. Skupiłem się na miejscu, w którym miał wzniecić się ogień. Bursztynowe oczy poczęły błyszczeć, jakby one same były dwoma parzącymi iskrami. Niedługo trwały moje próby - wnet się udało. Chwilę byłem w stanie zrobić z patyka swego rodzaju pochodnię, jednak ogień w mgnieniu oka trawił drewienko i sypał na ziemię popiół. Puściłem natychmiast dopalający się już patyk i westchnąłem. No cóż, trzeba zdać się jedynie na węch, co nie było takie do końca łatwe wśród gęstej roślinności. Niedługo jednak potem wyczułem nosem bardzo blisko znany już skądś zapach zwierzyny. Pochodziłem ostrożnie bliżej i bliżej niego, a w powietrzu czuć było coraz to większe napięcie. Jakby napięcie mięśni ofiary będącej już w pełni gotowej do ucieczki. I ja byłem gotowy. Prawie bezszelestnie skradałem się niczym kot, kładąc się niekiedy i przysłuchując dokładnie. Mój nos nie zawiódł mnie i tym razem. Zza kilku drzewek rosnących w gęstwinie wyskoczyła na ścieżkę sarna, lub coś na jej rodzaj. Rzuciłem się natychmiast w pogoń za żwawym zwierzęciem. Nie miałem pojęcia jak mogło ono wyglądać, lecz jak na kopytnego nie było jakieś wysokie. Ciemny kontur wśród gęstwiny i szybkie susy zdradzały mi, że zwierz nie mógł być także wyjątkowo dobrze zbudowany czy silny. Założyłem więc, że to łania albo jakieś młode. Sarna z początku biegła znacznie szybciej, przerażona moją obecnością. Z czasem słabła, a ja doganiałem ją. Probowała czmychnąć w bok, jednak wszędzie drogę zagradzały drzewa. Wyczerpane zwierzę łatwo dało się już po chwili dogonić, tym bardziej jeżeli uchodzi się za szybkiego. Zdezorientowane moim nagłym przyspieszeniem zwierzę toczyło kółka na zadzie, chcąc zmienić kierunek biegu, jednak ja zaganiałem je to z prawej, to w lewej. Z każdą sekundą znajdowałem się o krok bliżej do gardła łani. Gdy ta zaczęła wahać się nie widząc już drogi ratunku - działałem natychmiastowo, nie rozmyślając nad niczym. Skoczyłem, uwieszając się zębami na krtani ofiary. Zacisnąłem mocno szczęki, aby ta zakończyła cierpienia szybciej. I aby przy okazji przestała się rzucać jak oszalała, jakby całkiem nie spodziewała się ponieść śmierci. Łania upadła najpierw na nadgarstki, szamocąc się już coraz mniej. Nie puszczałem silnego ścisku żuchwy na jej gardle. Czekałem, aż padnie nieżywa na bok, a jej mięśnie rozluźnią się. Z tak wykończonym zwierzęciem poszło całkiem szybko i sprawnie. Nie minęła minuta, a ja stwierdziłem że to już odpowiedni moment do oddzielenia jej skóry od kości i podpieczenia lekko mięśni. Zdecydowałem się zacząć od umięśnionych partii zadu. Wyszarpałem z początku kawałek mięsa, nie gustując jednak z skórach czy tłuszczach. Odłożyłem je na bok i skupiłem się, wpatrując się weń. Udało się, mięso płonęło przez chwilę ogniem. Następnie gorączkowo próbowałem zgasić ogień, aby nie przypalić sobie dzisiejszej kolacji. Ponownie przyglądałem się kawałków mięśnia, tym razem aby zgasić go. Po kilku próbach wreszcie się udało. Zadowolony z siebie rzuciłem się na jedzenie, uważając aby nie poparzyć zbytnio pyska gorącą potrawą. Na szczęście nie zdołała spalić się w nieco dłuższym procesie podpiekania, niż początkowo zakładałem. Smak był wręcz wyborny, nie za tłusty, nie za słodki, ale co najważniejsze nie za surowy. Nie wiem dlaczego, lecz nie cierpię wręcz surowego mięsa. Zawsze wolałem to ugotowane, może to przyzwyczajenie jeszcze z czasów zamieszkiwania przeze mnie Ziemi? Jeden kawałek nie nasycał mnie oczywiście wystarczająco. Z tego też względu powtórzyłem kilkakrotnie przyrządzanie mięsa z pomocą, jak się okazuje, mojego zadziwiająco pomocnego mi żywiołu. Byłem tak zajęty jedzeniem kolejnych i kolejnych kawałków czystego mięsa, że nie zauważyłem nawet kiedy ktoś zjawił się w pobliżu mnie. Usłyszałem wyraźne kroki kierowane w pobliże miejsca, w którym obecnie konsumowałem sarninę. Podniosłem gwałtownie głowę, rozglądając się oraz nadal nasłuchując uważnie. Mój biały pyszczek cały umazany był krwią ofiary. Próbowałem ją usunąć, aby w drodze powrotnej nie narobić strachu pijanym psom tułającym się nocami po Litore lub nawet woźnicy. Jednak okazało się to nie lada wyzwaniem, gdyż było jej coraz więcej z każdym kolejnym kawałkiem mięsa. W powietrzu byłem w stanie wyczuć już teraz, że w pobliżu czai się pies. Nie odzywał się,  a kroki stawiał ciszej niż z początku i jakby ostrożniej. Zapewne nie spodziewał się, że jakiś idiota pokroju mnie wpadnie na pomysł polowania w środku nocy, zapominając o niebezpieczeństwach czających się tu na mnie pewnie z każdej strony. Cieszył mnie fakt, że jest to osobnik mojego gatunku. Rozluźniłem się też bardziej kiedy byłem już w stanie rozpoznać jego kształty w ciemnościach. Potwierdziło to tylko me wsześniejsze przypuszczenia, zdecydowanie stał przede mną nie kto inny jak któryś z okolicznych psów. Mój strach jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął. Wydawało mi się, że on musiał to wyczuć, gdyż sam podszedł do mnie blisko, przypatrując się uważnie. Rozpaliłem więc ogień na odpadkach po moim jedzeniu w postaci skór. Światło ognia rozjaśniło całe otoczenie i teraz mogłem przyjrzeć się postaci dokładniej. Był to rudego umaszczenia pies, nieznanej mi rasy, choć z całą pewnością rasowy. Uśmiechnąłem się niepewnie w jego stronę. Wyglądał całkiem przyjaźnie, więc postanowiłem właściwie go poznać  skoro już stworzyła się ku temu dogodna sytuacja.
-Witaj, jak ci na imię? — wyrzekłem pewnym, chociaż przyciszonym głosem, nie chcąc psuć atmosfery tego miejsca. Rudzielec wyczuł moje przykazne intencje, bowiem nie wahał się z odpowiedzią na moje pytanie.
- Cześć. Voodoo, a ty? - otrzymałem odpowiedź taką,  jakiej właściwie się spodziewałem. No, może prócz tak osobliwego i oryginalnego imiona.
- Commodus, ale zwą mnie Caius. Mów do mnie jak chcesz. - zaśmiałem się, recytując wręcz swoją standardową odpowiedź, nadużywają ostatnio przeze mnie. Tak to jest być gdzieś nowym, nikt cię nie zna, a ty nie znasz nikogo...
- Co właściwie robisz w Puszczy w środku nocy? - zaśmiał się niepewnie Voodoo. Tja, żebym ja sam wiedział co ja tu dokładnie robię i dlaczego teraz a nie chociażby o świcie.
- Zgłodniałem trochę więc postawiłem wybrać się na polowanie. Ale widzę, że nie ja jedyny przybyłem do Puszczu w środku nocy. Co sprowadza tutaj ciebie drogi Voo?

<Voodoo?>
| 2128 słów →  105೧ | Polowanie → 10PU |

8.01.2019

Od Horusa cd. Od Oscara

Świat wirował wokół mnie. Białe płatki śniegu otulały moje ciało i czułem, jak otacza mnie wokoło zimno. Niezmącona cisza i spokój. Nagle runąłem do głębokiej wody, uderzyłem w jej taflę z głośnym hukiem. Młociłem kończynami w wodzie, ale nie natrafiłem na dno. Zacząłem szybko ruszać łapami, ale wszystko na nic. Nie panowałem nas sobą, chciałem się wyrwać z uścisku wody ale nie potrafiłem. Do moich płuc dostała się woda. Słyszę jakiś śmiech. Głębia bez światła mnie pochłoneła i pastwi się nademną.

Ścisnąłem lekko oczy, aby zaraz potem ponownie je otworzyć. Wystraszony spróbowałem się zerwać, ale noje ciało nie zareagowało. Cały obraz wirował, nie mówiąc, że wszystko widziałem w pewnym sensie rozmazane. Przez moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz, pomału ruszyłem ogonem. To tylko jakaś głupi sen, sen na jawie... Każdy kawałek mojego ciała pulsował niewyobrażalnym bólem, najgorzej bolały łapy. O tak, przeszywający, kłójący ból od szpiku kości do ciemnych opuszków. Ostrożnie spróbowałem się podnieść, jednak na próżno. Zachwiałem się. Kończyny odmawiały mi posłuszeństwa i po chwili poczułem, jak znowu upadam na miękkie skóry. Westchnąłem, lekko kaszląc przy tym. Dopiero w tedy dostrzegłem, że znajduję się w Obozie Oriona. Zacząłem rozglądać się wokoło zaniepokojony. Kto mnie tu przyprowadził? Czułem ciepło wokoło, ale zarazem czułem zimno w środku. Robię z siebie ofiarę, czemu nie mogę wstać? W umyśle mętlik, ale co ja właściwie zrobiłem? Ach, Horus, taki idiota z ciebie że nie potrafisz porządnie skoczyć. Wstyd. A może miałeś przeżyć? Nie, nie baw się w filozofa.

- Horus? Halo? - dosłyszałem głos i poczułem obecność kruczoczarnej suki. Podeszła do mnie wolnym krokiem i schyliła łeb, aby ten pojawił się na równi z moim.
- Lady? - wypowiedziałem imię z pewną dozą ostrożności. Nie byłem pewny, czy to ona. Głos jaki się ze mnie wydobył był niski i zachrypnięty.
- Horus, wszyscy się o ciebie martwili! Dobrze się czujesz? Oscar, to on cię uratował... po twoim skoku - wymamrotała ostatnie zdanie ciszej. Rozumiała, że raczej nie będę chciał się z nikim dzielić tym przeżyciem. I dobrze. Niech inni myślą, że to był niefortunny wypadek.
- Szczerze? Paskudnie, ale czuję poprawę.
Kłamstwo, jedno wielkie wierutne kłamstwo. Nie było żadnej poprawy, ba, było jeszcze gorzej. Łapy i kark bolały mnie coraz bardziej ale starałem się tego nie okazywać. Wysiliłem się na delikatny uśmiech. Lady podniosła brwi z niepewnym wyrazem pyska i odwzajemniła miły gest. Usiadła obok mnie i towarzyszyła, gdy medyk sprawdzał mój stan. Dowiedziałem się przy okazji, że leżałem nieprzytomny prawie cały dzień. To dość długo. Bardzo długo. Oczywiście zostałem porządnie wypytany co się w ogóle stało, ale odpowiadałem jednoznacznie - nie pamiętam. Czułem na sobie surowy wzrok Lady, która chciała dowiedzieć się prawdy ale tym samym starałem pokazać jej na migi, że jeszcze będzie miała okazje się dowiedzieć.

Uradowany stawiałem krok za krokiem przez wysoką zaspę śnieżną. Wreszcie udało mi się wyrwać z łap medyka, z pomocą czarnek suki oferującej mi ciepły pokók. Przede mną kroczyła Lady, która dziarsko przemierzała kupy śniegu torując mi drogę. Wyższa i chwilowo silniejsza nie chciała dać za wygraną, nie protestowałem. Odetchnąłem ze spokojem, w momencie kiedy dostrzegłem jej dom. Oświetlony jasnymi latarniami i papierową girlandą wyglądał cudownie. Znarszczyłem nos i zerknąłem na swój płaszcz i szal, naszywki były tego samego koloru. Czyli to jednak włóczka, nie papier. Zaśmiałem się w duchu. Teraz pora na wzrok? Później łapy, ogon i ponowne wskoczenie do rzeki. Ale w sumie nia miałem ochoty tego powtarzać, nie lubiłem bólu. Lekka poprawa nastąpiła dopiero po kilku godzinach i naparach z jakiegoś ziela, ale zawsze jakaś przyszła. Byłem wdzięczny Oscarowi że ruszył wtedy za mną. Czułem się jak skończony głupek. To fakt, zachowałem się idiotycznie, ale co ma zrobić niechciany pies? Agnes nie żyje, widziałem już tyle śmierci... Mam dość, po prostu dość. Boję się dotykać broni, boję się zabijać. Przestaje mi zależeć na czymkolwiek. Cały mój zapał wygasł niczym zdmuchnięty płomień świecy. Ostatni raz objąłem spojrzeniem kontury lasu i ruszyłem za suką, która już otrzepywała futro ze śniegu na drewnianym ganku.

Pierwsze co mnie spotkało po wejściu do domu suki, to zdziwione spojrzenia domowników i cichy krzyk Aragona. Szczeniak podbiegł i rzucił się na mnie.
- Wujek Horus! Obiecałeś, że przyjdziesz wczoraj a przychodzisz dopiero dzisiaj. Mieliśmy się pobawić w berka! Czemu nie przyszłeś? Zgubiłeś się? A wiesz, że Yasmine się upiła? Ale już doszła do siebie - pierwszą część powiedział z bardziej pretensjonalnym tonem. Oczywiście, że wiedziałem o danej obietnicy. A czemu nie przyszłem? Bo byłem zajęty swoją smutną egzystencją i rozżalaniem się nad sobą.
- Aragon! Zostaw wujka, jest zmęczony po podróży. Idź lepiej do Yas, wybiera się do miasta z Oscarem - powiedziała Lady i popędziła młodego na górę. Nagle brązowo czarny owczarek pojawił się na schodach i liźnięciem przywitał Lady, która sama odwzajemniła czuły gest. Po chwili czarna skierowała się do spiżarni w holu i zniknęła, został po niej jedynie charakterystyczny zapach popiołu jaki jej często towarzyszył. Zostałem sam na sam z owczarkiem, którego spojrzenia nie potrafiłem rozpoznać. Rozwścieczone? Uradowane? Zlitowane? Nic, pustka w głowie. Spuściłem pomału ogon.
- Uhm... Witaj, Oscar - czułem się okropnie. Nienawidziłem momentów, kiedy niczego nie byłem pewien.
- Horus... jesteś idiotą - powiedział i zmarszczył brwi - Nic ci nie jest?
- Nie, nic. Słuchaj, Oscar. Naprawę jest mi głupio...
- Głupio?! Mogłeś się zabić! Ale w sumie o to chodziło, prawda?!
Nie miałem odwagi przerwać owczarkowi, w końcu mówił prawdę. Tak, właśnie o to mi chodziło.
- Nie rozumiesz, że wokoło ciebie są jeszcze inni? Że wszystkie psy które poznałeś, zamieniłeś z nimi słowo i podarowałeś uśmiech, cierpiałyby widząc twoje martwe ciało? Nie pomyślałeś o tym?
- Nie zastanawiałem się - cała ta rozmowa była jakaś sztywna - Oscar, ja... naprawdę przepraszam. Targały mną emocje, pozwoliłem im zapanować nad sobą.
Przez chwilę panowała wokoło cisza.
- Tylko żebym nie musiał drugi raz wyciągać cię z jakiejś rzeki - powiedział i lekko poddenerwowany oddalił się - Idę z Yasmine na Rynek, możesz zostać tu jak chcesz.
Lekko kiwnąłem łbem i przełknąwszy ślinę, poczłapałem do salonu.

Oscar? Co porabiasz? c;
| 965 słów → 45೧ |

7.01.2019

Od Xiaoyu CD. Morrigan

Czasami sądziłam że moja dalsza tułaczka w poszukiwaniu nowego domu nie ma już sensu. Nie to że się poddaje, po prostu nie mogłam pojąć jak długo już szukam domu. Właściwie chyba sama zepsułam swoje dwie szanse w których zostałam przyjęta do sfór. Jedna z nich nie oferowała tak naprawdę nic ciekawego, ani miłości, ani szkolenia. Jedynie norę w której mieściło się kilkanaście psów, były też dwa wilki które podobno zostały w jakiś sposób zatrudnione do chronienia nory. Dla mnie wydawało się to dość dziwaczne, wilki warczały na mnie za każdym razem gdy wchodziłam lub wychodziłam z mojego nowego ,,domu''. Znałam tam dwa psy, Felka który przychodził tutaj tylko na noc (bo właściwie tylko to było zapewnione), bo całymi dniami żebrał jedzonko w mieście. Był w tym bardzo dobry, zawsze wracał z pełnym żołądkiem i często przynosił coś dla mnie. Przyznam że nauczyłam się od niego paru cwanych sztuczek które przydały mi się później w życiu. Drugim psem był pięknej maści Mastif, nie przypadłam mu raczej do gustu. Szczerze łaziłam za nim i go denerwowałam, kilka razy próbował się mnie pozbyć. Nie poddając się ciągle próbowałam przewidzieć jaki plan tym razem wymyśli by mnie ubić lub wywalić z nory. Niestety pewnej nocy mu się udało, nagadał o mnie Alfie ( który i tak miał swój dom i zaglądał do Nas raz na Ruski rok) i tak skończyła się moja przygoda tam. Następnie znalazła mnie pewna sunia w moim wieku, powiedziała że u nich jest wojna ale przyjmą mnie do sfory. Wydawało mi się to dość naciągane, jednak to słowo sprawiło że chciałam to zobaczyć. Tak...wiem, jestem okropnym szczeniakiem. Przynajmniej w tej sforze były oddziały, Alfa który dbał o członków i kadra młodzieżowa, bardziej szczeniacka. W okresie zimnej wojny przydają się każde kwalifikacje, więc młode od razu uczyły się jak walczyć. To tam nauczyłam się tak wiele, pokochałam walkę i rozdzieranie przeciwników na strzępki. Głupio mi się przyznawać ale wzięłam udział w tej wojnie będąc bardzo młoda. Miałam jakieś siedem miesięcy i bawiłam się w szpiega, dla mnie wojna była zabawą...jak i nauka walki. Aż do czasu... w którym armia wilków zdziesiątkowała Nasze odziały. Ja jako najstarsza i najbardziej napalona ze szczeniąt zostałam wybrana jako przywódca. Miałam ich eskortować do najbliższego bunkru, który znajdował się szmat drogi od sfory. Tam czekała na Nas przyjaciółka przywódcy, odpowiedzialność spadła na mnie. Nie czułam się z tym zbyt dobrze, obawiałam się że najmłodsze szczenięta nie wytrzymają jesiennej, z lekka zimowej już pogody. Zostaliśmy wysłani z samego rana, było jeszcze ciemno. Szczeniąt były tylko 11, ale musieliśmy się pilnować. Nie mieliśmy wody ani jedzenia. Trzymałam wszystko w ryzach będąc tak młoda, błagałam by się nie poddawali. Podróżowaliśmy przez pół dnia (uwierzcie mi że dla małego szczeniaka to dużo), najmłodszy szczeniak nie chciał już iść. Ciągle powtarzał że zamarzają mu łapki, zwiesiłam głowę i zaczęłam głośno wyć. Pamiętam to jak dziś, byliśmy niedaleko celu...lecz pogoda dawała się we znaki. Reszta młodych powtarzała po mnie, zdzierałam sobie gardło wyjąc jakby mnie ktoś zarzynał. Na horyzoncie pojawiła się śliczna biała Akita, podbiegła do Nas i szybko przenosiła do ciepła. Jednak ja uśmiechnęłam się i tylko przenocowałam w ,,bunkrze'', rankiem wymknęłam się i będąc pewna siebie szłam gdzie mnie łapki poniosą. I po jakimś czasie znalazłam się tutaj... Ale gdzie? Sama nie wiem gdzie dokładnie się znajduje, tak było prawie zawsze odkąd moja rodzina się rozpadła. Podróżując po świecie zdałam sobie sprawę że potrzebuję tej rodziny, stabilności i oczywiście nutki adrenaliny. Jednak nigdy nie potrafiłam odpowiedzieć sobie na pytanie: ,,A gdzie ja to wszystko znajdę? ''. Odwiedzałam już parę domów szukając szczęścia, jest zima więc może ktoś się zlituje. Na sobie miałam mój ,,kocyk'' ze skóry, który przypominał mi skąd pochodzę. Właściwie należał do mnie od samego początku, ale nie do końca pamiętam te czasy. Pogoda robiła się coraz gorsza więc pośpiesznie zdjęłam z siebie zębami kocyk i położyłam go przed jednym z domów. Westchnęłam patrząc na niebo, nie wyglądało zbyt miło. Przez chwilę leżałam z otwartym jednym okiem, niebezpieczeństwo czyha wszędzie. Nie jestem tchórzem zającem, po prostu myślę dość logicznie jak na mój młody wiek.  Po jakimś czasie zasnęłam, wcale nie czułam chłodu który w drodze tutaj miotał moim szczenięcym ciałkiem. Jak ja się cieszę że mam to swoje grube i puszyste futerko, dzięki któremu nie zmarznę aż tak.

 ***

Miałam najlepsze sny gdy usłyszałam głos jakiejś suczki, była dość blisko mnie, lecz ja się tym nie przejęłam i przebudzałam się stosunkowo wolno, mrucząc coś pod nosem. Otworzyłam oczy i spojrzałam na nią ziewając piskliwie. Przed tym usłyszałam drugie pytanie:
- Ach, doprawdy? A czemu na zewnątrz, na zimnie?
Wcale się nie zastanawiałam nad tym pytaniem, było konstruktywne i łatwe do zrozumienia.
- Bo nikt mnie nie chce. - powiedziałam to tak jakbym się z tego cieszyła, szczyciła się tym. 
Suczka patrzyła na mnie z dziwną miną na pysku, wiem jedynie że ukrywała to zdziwienie i nie tylko. Zaczęłam się rozciągać nie przejmując się jej wzrokiem, który był dosłownie wbity we mnie. 

( Morri? ;3  Mam nadzieje że nic nie szkodzi że nie posunęłam akcji dalej. )
| 819 słów → 40೧ |

6.01.2019

Od Commodusa c.d. - Yasmin

Zabawa trwała w najlepsze. Jedna z największych widocznie karczm w Litore, położona w samym sercu miasta, dudniła dziś życiem. Przeróżne psy przebywały ma dużej sali, na której środku nie stał żaden mebel, który mógłby ograniczać wolną przestrzeń. Można więc powiedzieć że był to swego rodzaju parkiet i miejsce rozmów wielu osobników, a raczej przekrzykiwania się ich. Kelnerzy pełnili dziś rolę baristów. Kilka z nich biegało ciągle od drewnianej, śliskiej lady, za którą stały dwa wysokie dalmatyńczyki, do każdego ze stolików zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz. Musieli przedzierać się przez masy bawiących się, niekiedy więc zdarzało się że któremuś z kelnerów upadł napój i lepka ciecz rozlała się po podłodze. Z czasem towarzystwa w środku przybywało. Czym było ciemniej i później oczywiście, tym psy szybciej widocznie znajdowały czas na huczne imprezy, takie jak ta. Drzwi pilnowały trzy potężne samce - rottweiler, dog oraz jakiś mieszaniec kaukaza, pełniący funkcję ochroniarzy. Ciągle było słychać ich wrzaski i nerwowe powarkiwanie na pijanych, zaczepiających wszystkich gości. Wracając do wystroju wewnątrz; Była to jedna, całkiem normalna sala. Stoliki w większości były dwu- lub wieloosobowe, dla par oraz paczek znajomych. Wszystkie dosunięte były blisko ścian, gdyż jedynie część psów siedziała. Znaczna większość czekała przy barze, tańczyła na środku lub toczyła rozmowy z innymi. Byli też już tacy, którzy spali na ziemi obezwładnieni większą lub mniejszą ilością alkoholu. Ci, zwykle niezauważani w tłumie, ciągle byli deptani przez inne psy, które przewracały się nie widząc wśród ciemności wnętrza karczmy przeszkody pod nogami. Świeciły tylko kolorowe światła, przypominające kulę disco. Jednak były one zbyt niezwykłe, aby nie były magiczne i mocno było tu czuć, że po prostu wywołał je ktoś władający magią lub żywiołem światła. Ich źródło również nie było do końca jasne, biły jakby z sufitu lecz nikt z pewnością nie dostrzegł ani jednej lampy. Wśród psów, oprócz tych siedzących, tańczących czy rozmawiających, były również takie, które stały przy wyjściu przypatrując się wszystkiemu z odległości, jakby szukając poszczególnych psów wzrokiem. Nie ruszał się one jednak całkowicie z miejsca i większość wyglądała nieswojo, jakby były speszone sytuacją. Głównym jednak zainteresowaniem wszystkich tańczących i innych zajmujących miejsca na parkiecie, było kilka śpiewających dość głośno psów. Były tutaj zapewne znane, bo większość krzyczała do nich i z początku śpiewała razem z nimi. Potem raczej poczęli bełkotać tylko niezrozumiale. No dobrze, więc może gdzie znajdowałem się ja? Po długiej przepychance, udało mi się dotrzeć aż z miejsc zewnętrznych pod samą 'scenę', na której spiewali i grali ci artyści. Może i nie należałem do najwytrawniejszych tancerzy, ale poruszałem się z gracją w rytm muzyki, podchwytując od czasu do czasu refreny piosenek i drąc się niemiłosiernie. Po którejś jednak piosence z kolei znudziło mi się nieco to zajęcie. Udanie czyjegoś wiernego fana nigdy nie było zbyt ciekawe. Za to poznawanie innych psów z pewnością takie jest. Postanowiłem więc odwrócić się i zagadać do kogoś. Zauważyłem z początku grupkę całkiem ładnych suczek. Rozmawiały ze sobą, śmiejąc się ciągle głośno po rzuconym przez któraś z nich tekście. Podszedłem żwawo, przenosząc ze sobą swój kieliszek. Przywitałem je, biorąc w międzyczasie kolejny łyk aromatycznego wytrawnego wina. Uśmiechnąłem się w stronę pań, ukazując im swe białe kły. Rozmowa przebiegała całkiem dobrze. W szczególności zainteresowała się mną czarna terierka o imieniu Toscania. Praktycznie to z nią po pewnym czasie zacząłem prowadzić swoją główną rozmowę, reszta przypatrywała się nam czasem tylko coś dopowiadając. Zaproponowałem mojej nowej znajomej, że zamówię coś dla niej. Z chęcią napiłbym się więcej, ale na oczach pań nie wypada mi tak pić samemu. Przy okazji zdołałem dowiedzieć się, że moją sąsiadka z parteru jest niejaka pudlica Coco, bliska znajoma czarnej terierki. Tak się składało, że i ona przyszła na imprezę. Postanowiłem więc zamienić kilka słów także ze swoją nową sąsiadką. Opuściłem chwilowo wcześniejszą grupkę, aby podejść tym razem do Coco. Stała ona przy drzwiach, zaraz obok mieszańca nieco przypominającego sznaucera. Po chwili rozmowy z nią wywnioskować zdążyłem, że to chyba nieśmiała osoba, w każdym razie zamknięta w sobie. A ten gość, który obok niej stał to jej partner, za to mój sąsiad. Wyglądał na okropnie złośliwego i czepiał się każdego mojego słowa. Hm, moje sąsiedztwo chyba nie było najlepszym towarzystwem do szalonych imprez... W związku z tym, próbowałem przez chwilę odnaleźć wcześniejszą grupkę, lecz nie było to takie proste. Nowe psy ciągle się schodziły, a tylko nieliczne decydowały się wyjść z lokalu. Nie miałem ochoty oraz cierpliwości przepychania się przez kolejne to tłumy, więc trzeba było znaleźć kogoś innego. Tym razem grupa składała się w większości z facetów. Chart afgański, dwa mieszańce, jamnik ze swoją partnerką podobną do yorka no i śnieżnobiała suczka samoyeda. Rozmawiałem długi czas głównie z jednym z mieszańców, Stanem. Ten namówił mnie na jeszcze kilka kropelek nieco mocniejszych trunków. Po drugim zaczęło mi się już nieco kręcić w głowie, czasem zdarzyło mi się zatoczyć. Nie wiem o czym dokładnie mówił do mnie później Stan, ale wiem że ta biała okazała się bardzo chętna do rozmowy z lekko pijanym mną. Całkiem wyleciało mi z głowy jej imię, nie miałem też pojęcia dłuższy czas o czym dokładnie mówimy. W każdym razie towarzystwo ładnej suczki było mi na rękę, jakkolwiek pijany nie byłbym. Po chwili odłączyliśmy się od jej dawnej grupy. Prowadziła mnie chyba pod scenę, gdzie nadal ktoś śpiewał. Zacząłem tańczyć, dopasowując się do równie ruchliwego otoczenia. Właściwie już nikt nie podpierał ścian. Musiało być już strasznie późno, bo do domów zbierali się nawet ci, którzy rozmawiali pod sceną nie wspominając już od tych biernych uczestników zabawy. Prócz tego właściwie nic się dookoła nie zmieniło. Przestałem całkowicie orientować się co dzieje się wokół mnie. Ktoś wepchał mi w łapę kieliszek, był pełny. Nie zastanawiając się ani sekundy, wypiłem szybko jego zawartość. Uśmiechnąłem się, gdy poczułem znajomy już smak. Słyszałem coraz mniej wyraźnie i bełkotliwie, tylko głos mojej cudownie białej towarzyski zdawał się miodem dla moich uszu. Ach, jaki piękny głos, jak ja go uwielbiam. Cudny jak jego właścicielka. Poznałem ją chyba z godzinę temu, sam nie wiem. Ale uwielbiam ją, wręcz kocham. Na te zapewnienia suczka tylko zaśmiała się i powiedziała, że chyba za dużo już wypiłem. E tam za dużo, jak się bawić to po całości.  Próbowałem odpowiedzieć jej, ale zbyt plątał mi się język, tak samo jak nogi. Wtem runąłem na ziemię zepchnięty jakaś dziwną siłą z łap. Strasznie zachciało mi się spać i po chwili moje oczy zamknęły się praktycznie same. Nie pamiętam co działo się dalej, ale po dłuższym czasie zrobiło mi się całkiem wygodnie.


***
Otworzyłem oczy. Okropnie bolała mnie głowa, więc natychmiast położyłem ją z powrotem na...poduszce? Tak, leżałem na łóżku, w pokoju. Zdołałem zauważyć, że to chyba moje nowe mieszkanie. Teraz już poznawałem korytarz, sypialnię i charakterystyczny dywan z owczej wełny przed wejściem do toalety. Ktoś musiał mnie tutaj wczoraj przynieść. Albo po prostu nie pamiętałem kiedy wstałem i postanowiłem zdrzemnąć się w moim nowym łóżku. Jednak ta myśl jak szybko przyszła, tak szybko opuściła moją obolałą głowę. Usłyszałem kroki w moją stronę. Dochodziły chyba z kuchni i widocznie ktoś usłyszał moje jęki cierpienia. Patrzyłem ciekawym wzrokiem, jednak całkiem nie ruszając się. Po chwili moim oczom ukazała się postać, którą już kojarzyłem. Poznałem ją wczoraj na imprezie, była to bez dwóch zdań właśnie ona. Moja nowa sąsiadka, biała pudlica średnia. Nie pamiętałem dokładnie jej imienia, możliwe że nie zdążyła mi się nawet przedstawić wśród wczorajszego gwaru i zamieszania... Mruknąłem tylko pod nosem na przywitanie suczki niedbałe 'hej', ta jednak usiadła obok mnie na łóżku. Popatrzyła na mnie zatroskanym wzrokiem, tak jak matka patrzy na swoje dziecko. No, może z nieco większym współczuciem.
- I co, Caiusie? Jak się czujesz? Wczoraj musieliśmy cię z Bingo zanieść tutaj, do domu... Dobrze, że powiedziałeś Toscanii, że tutaj mieszkasz!
Opowiadała cichym głosem, śmiejąc się pogodnie z całej tej sytuacji. Zawstydziłem się nieco swoją obecną i wczorajszą niemocą. Kurcze, że musiałem się aż tak upić... Wstyd mi było teraz popatrzeć w lustro dokładnie tak samo, jak w oczy mojej nowej sąsiadki. Czułem się taki młody, głupi i słaby jak szczenię. Okropne emocje związane z politowaniem dla samego siebie wywoływały we mnie wybuchową mieszaninę płaczu i śmiechu zarazem. W końcu jednak postanowiłem przestać przywoływać w myślach wczorajszą sytuację i ogarniać się powoli. Odpowiedziałem jakby nigdy nic suczce:
- Dziękuję, że tak się mną zaopiekowaliście. Naprawdę, czuję się już lepiej, a musiałbym zaraz wychodzić, bo umówiłem się z kimś. Dzięki za pomoc, wpadajcie do mnie kiedy tylko chcecie.
Wyskoczyłem z łóżka idąc w stronę drzwi, a suczka rozumiejąc mój zamiar subtelnego wyproszenia jej z mojego mieszkania, pobiegła żwawym krokiem za mną. Otworzyłem drzwi, a za nimi stał kundlowaty sznaucer miniaturowy. To z pewnością mój sąsiad, Bingo czy jakoś tak. Uśmiechnąłem się tylko na jego widok z udawaną sympatią i przywitałem gestem głowy.
- Coco, mogłabyś już wrócić do domu zamiast opiekować się dorosłym pijanym psem. Poradziłby sobie bez ciebie!
Zaczął na nowo narzekać na swoją partnerkę, tak samo jak wczoraj. Oj, już wiedziałem że za bardzo się z nim nie polubię. Ach, no tak, pudlica przedstawiła mi się widocznie wczoraj. Rzeczywiście, nazywała się Coco, tak jak powiedział do niej przed chwilą Bingo. Że też tego nie zapamiętałem
Zamknąłem drzwi za pudlicą i przekręciłem klucz w zamku. Wyglądałem zapewne paskudnie, jak ostatnie nieszczęście. Widziałem to we wzroku mojej sąsiadki, był tak okropnie litościwy...ach! Wskoczyłem zaraz do wanny, odkręcając wodę. Próbowałem zrobić to telekinezą, którą to moc otrzymałem wczoraj i nie miałem okazji z niej skorzystać. Skupiłem się mocno na lewym pokrętle zaworu. Po pewnym czasie udało się, drgnął on lekko, ale widocznie. Ucieszyło mnie to niezmiernie, więc próbowałem całkowicie odkręcić wodę, przyciągając w swoją stronę jakby jedną połowę kurka. W końcu z góry oblał mnie strumień cieplutkiej wody. Postanowiłem zrobić sobie dziś kąpiel, więc zablokowałem odpływ i czekałem cierpliwie, aż wanna wypełni się gdzieś do połowy. Dawno nie brałem porządnej kąpieli. Dawni właściciele na Ziemi kąpali mnie tylko abym dobrze reklamował ich pseudohodowlę na wystawach. A ja tak uwielbiałem wodę, że mógłbym codziennie wskakiwać do gorącej cieczy, o ile pozwalałby mi na to czas. Wody było już wystarczająco długo, wysiliłem się znów, aby zakręcić szybko pokrętło. Wtem zauważyłem jakieś pozostałości na szafkach po wcześniejszym właścicielu tego mieszkania. To chyba końcówki jakichś olejków, czy też mydeł. Ucieszony wielce tym faktem, przyciągnąłem do siebie jeden z malutkich słoiczków. Pachniał on pospolitymi kwiatami, nieco bzami, a nieco różami. Musiało być to więc po prostu jakieś pachnidło. Wlałem małą jego ilość do wody i odstawiłem buteleczkę na tą samą półkę. Cieszył mnie fakt, że tak szybko ogarnąłem telekinezę. Szło mi to coraz lepiej i płynniej, chociaż przed chwilą o mało bym nie rozbił szklanego słoiczka. Pachnąca woda zrelaksowała mnie nieco, mogłem odstresować się i zapomnieć o pulsującym, rozsadzającym bólu głowy. Po dziesięciu minutach kąpieli, woda zaczęła już ku mojemu niezadowoleniu stygnąć. Wyszedłem więc, otrzepując się nieco i odblokowując odpływ. Wytarłem tylko łapy o dywanik i lekko otrzepałem się. Nie zdążyłem jeszcze wyposażyć się w przedmioty codziennego użytku. Poczułem głód, więc pomyślałem, że warto byłoby coś zjeść. Nie chciało mi się jednak wychodzić tak szybko z nowego mieszkania, którym nadal cieszyłem jeszcze wzrok. Nowe miejsca, tak kochałem poznawać je! W szczególności jeżeli miałem w nich spędzić dłuższą chwilę, jak przykładowo właśnie mieszkanie. Chodziłem od kuchni i jadalni do dwóch sypialni, przez duży salon, malutki pokój na kształt gabinetu czy też pracowni i w końcu jeszcze raz przyglądałem się łazience. Musiałem przyznać, mieszkanie było bardzo obszerne. Wystrój był właściwie gotowy, jeszcze niedawno ktoś tu wreszcie mieszkał. Udałem się do salonu, aby usiąść spokojnie na wygodną kanapę. Była co prawda trochę niedoczyszczona, ale mi w zupełności nie robiło to problemu. Nie zdążyłem jeszcze dobrze rozprostować kości i rozluźnić mięśni, kiedy to do moich uszu dobiegło głośne pukanie do drzwi. Westchnąłem tylko cicho i krzyknąłem, że już idę. Skoczyłem na drewniane panele i stukałem łapami z każdym krokiem będąc bliżej wejścia. Przekręciłem klucz i nacisnąłem lewą łapą na klamkę. Gościem w moim nowym mieszkaniu tym razem okazał się nikt inny, jak Oscar. Uśmiechnąłem się szczerze na widok istoty, którą obdarzałem tutaj prawdziwą sympatią(w przeciwieństwie do moich nudziarskich sąsiadów z parteru). Pies również wyglądał z początku na zadowolonego, jednak jego mina zmieniła się, gdy spojrzał na całą moją okazałość. Przypominałem nieco szczura, a to wszystko przez tą morką jeszcze sierść. Na pysku pewnie też za dobrze nie wyglądałem, w końcu byłem świeżo po upojnej nocy. Posłałem mu tym razem słaby uśmiech i czekałem aż cokolwiek powie, czy też wejdzie do środka. Okazało się, że chce mnie wyciągnąć z mieszkania. I w sumie zgodziłem się na to, ale pod warunkiem, że po drodze przekąsimy coś, bo umieram z głodu. Nie jadłem właściwie nic od wczorajszego obiadu!

***
Wróciłem do domu dopiero wieczorem, po drodze odprowadzając Oscara. Byłem nieco zmęczony, ale niewiele sobie z tego robiłem, gdyż nie zamierzałem przespać w domu kolejnego wieczoru w tym jakże ciekawym miejscu. Może pójdę dzisiaj gdzie indziej? Choćby w tereny wysunięte bliżej Pałacu. Poznałbym z chęcią psy szukające wieczornego towarzystwa. Do głowy przychodziło mi tylko gęsto zamieszkane, chociaż okropnie spokojne Helecho oraz o wiele głośniejsze Lapsae. Nie zastanawiając się ani chwili, nie zamierzałem nawet wchodzić do mojego mieszkania. Po prostu skierowałem łapy w stronę tego drugiego, większego i mniej spokojnego miasta. Dziś po prostu nie ma mowy o ani kropelce alkoholu. Nie zamierzam tym razem obudzić się w jakimś nieznanym mi obcym domu, albo na ulicy wyrzucony przez zamykających lokal pracowników. Cóż... Może po prostu posiedzę w jakiejś karczmie, poznam się z kimś, pójdę na wieczorny spacer. Jeszcze nie miałem zbyt dokładnie określonych planów. Ale nic nie szkodzi, w końcu co dwie głowy to nie jedna. Wystarczyło znaleźć tylko jakieś towarzystwo skore do zapoznania się. Postanowiłem złapać jednak dorożkę, które często przejeżdżały Litore. Głównie wysiadali tutaj pasażerowie, mało który z nich wsiadał. Widząc nadjeżdżającą bryczkę, podniosłem łapę i popatrzyłem na woźnicę. Ten zauważywszy mnie, zjechał na bok. Wsiadłem wraz z trzema innymi psami. Dorożkarz jechał aż do Helecho, więc mógł mnie podrzucić właśnie do Lapsae. Droga dorożką wydawała się naprawdę bardzo krótka. Zapłaciłem za przewóz i wyskoczyłem z zatrzymującego się powozu, w samym centrum miasta. Po odjechaniu dorożki wręcz zgubiłem się w tłumie psów. Niektóre przypatrywały się stoiskom oświetlonym różnymi lampkami, inne kierowały się w stronę klubów, a kolejne - w tym oczywiście ja - stały i nie wiedziały za bardzo co ze sobą zrobić. Kierowałem się w stronę różnych lokali, większość jednak była całkowicie przepełniona. Impreza w Litore była widocznie naprawdę kiepska i mała, gdyż tam mogłem przepchać się przez tłum aż do samej sceny, gdzie występowali piosenkarze. Tutaj rzadko była możliwość dojrzenia samych drzwi, a nawet ich okolic. Westchnąłem, podążając nadal za tłumami. Nagle ktoś wpadł prosto na mnie i przewrócił się. Szedł chyba w przeciwną stronę, a ja nie patrzyłem przed siebie...Caius, niezdaro, jak zwykle wpakowujesz się w takie sytuacje. Popatrzyłem na suczkę, podnoszącą się pospiesznie na łapy, aby nie zginąć zdeptana przez równie nieuważne psy, jak chociażby ten, który stał nad nią właśnie ze strachem w oczach. Jak ja.
- Wybacz, nie zauważyłem cię. - nagle do głowy wpadł mi pomysł, że mógłbym poznać borderkę, jako iż stworzyła się do tego dogodna sytuacja i idealna okazja do zdobycia kompana dzisiejszego wieczoru - Nazywam się Commodus, ale możesz mówić mi Caius. A ty?
Wyszczerzyłem się, podając jej łapę i pomagając wstać. Odsunęliśmy się w nieco wygodniejsze miejsce do prowadzenia rozmowy, uciekając od tłumu i krzyków.
- Yasmin, to moje pełne imię.
Uśmiechnęła się przyjaźnie, a ja od razu wyczułem w niej wyjątkowy charakter. To po prostu musi być dobra towarzyszka do zatarcia nudy wywołanej piętnastominutową samotnością.
- Droga Yas, masz może chęć spędzić ze mną ten wieczór? Okropnie mi nudno, a razem moglibyśmy pójść na imprezę, albo przejść się gdzieś, albo zrobić cokolwiek innego. Co ty na to, towarzyszko?
Zaproponowałem, przypatrując się teraz dokładniej Yasmin, aby nie stracić jej za chwilę z oczu, co mogło stać się wśród grupy innych bardzo łatwo.

<Yasmin? Mam nadzieję, że żyjesz i masz się dobrze po przeczytaniu tego opowiadania xD>
| 2606 słów → 130೧ + 25೧ |

Od Voodoo do Oscara

Błąkanie się po wielkim lesie nie jest zbytnio interesujące, ale lepsze to, niż udawanie szczęśliwego psa przed swoimi właścicielami tylko dlatego, żeby dostać chrupka, który w cale tak dobrze nie smakuje. Skrzywiłem się na samo wspomienie o tych "pysznych" smakołykach, które zazwyczaj wygrywałem na zawodach. Skandal, po porostu skandal, wygrywam i jeszcze przez to cierpię. Mogłem udawać kontuzjowanego, dlaczego ja na to wcześniej nie wpadłem? Nutelka to ma dopiero życie, całymi dniami może sobie leżeć na kanapie i jeszcze dostaje jedzenie pod sam pysk, zazdroszczę jej tej ślepoty... no może trochę przesadzam. Z rozmyślań wyrwało mnie drzewo. Tak, wlazłem, jak ten jełop w roślinę, która nic mi nie zrobiła, oj szykuje się niezła spowiedź. Potrzasnąłem łbem odganiając od siebie wszystkie złe myśli i ruszyłem dalej. Tak właściwie, to jaki był cel mojej podróży? Kierowałem się tam gdzie mnie łapy poniosły, ale szczerze mówiąc z każdym kolejnym krokiem byłem coraz mniej pewny czy ta ucieczka miała jakikolwiek sens. Znając moje szczęście trafię na niedźwiedzia, który mnie pożre i tak skończy się moja przygoda. Mimo mojego optymistycznego podejścia do życia, dziś miałem zaskakująco pesymistyczne myśli. Mam nadzieję, że dożyję choćby do wieczoru, abym mógł spożyć swój ostatni posiłek, który tak przy okazji musiałbym sobie upolować. Westchnąłem głośno rozglądając się po okolicy. Drzewa, drzewa i... strumień. Podbiegłem do wody i zanurzyłem w niej swój język, aby zaspokoić pragnienie. Zacząłem łapczywie pić chłodną ciecz, która smakowała naprawdę dobrze. Szczerze mówiąc, na pewno nie była to ta sama woda, którą piłem w domu. Zadowolony zamerdałem ogonem i oderwałem się od napoju. Spojrzałem na taflę wody, zobaczyłem siebie, rudego psa, który chciałby w końcu posmakować prawdziwego życia. Na moim pyszczku zagościł uśmiech, poczułem to, co chciałem czuć od zawsze, wolność. Sprawnie pokonałem stumyk i znalazłem się po jego drugiej stronie. Ruszyłem w dalszą drogę na dobre zostawiając za sobą przeszłość, która nigdy nie wróci. Słońce powoli zaczęło zmierzać  ku zachodowi, a ja nadal nie miałem znalezionego miejsca do spania. Krążąc po polanie natrafiłem na jakąś jaskinię. Po upewnieniu się, że żaden zwierz w niej nie mieszka, wszedłem do niej rozglądając się dookoła. Może nie było tu dużo miejsca, ale przynajmniej czułem się bezpiecznie. Znalazłem sobie wygodne miejsce do spania, lecz nim na dobre odpłynąłem do krainy snów, poczułem skręt żołądka. Najgorsza rzecz, jaka może spędzać sen z powiek to głód. Wstałem zniesmaczony i opuściłam mój tym czasowy domek. Rozejrzałem się uważnie. Nic ciekawego nie było w zasięgu mojego wzroku, więc ruszyłem dalej. Robiło się coraz ciemnej, a ja nie znalazłem niczego na kolację. Przystanąłem zrezygnowany i wtedy usłyszałem szmer w krzakach. Podszedłem do rośliny i włożyłem łeb w liście. Z pomiędzy gałęzi wybiegł zając i zaczął uciekać. Ruszyłem za nim biegiem. Przypominało mi to zaganianie zwierząt, naprawdę. Dogoniłem futrzaka i jednym susem przygwoździłem go do ziemi. Zwierzę piszczało niemiłosiernie, lecz w pewnym momencie ucichło. Dokładnie wtedy, kiedy zatopiłem kły w jego grzbiecie, usłyszałem odgłos pękających kości. Na moim pyszczku zagościł uśmiech. Oderwałem niewielki płat mięsa i zacząłem delektować się smakiem świeżego mięsa. Krew niezbyt mi przeszkadzała, była takiego pięknego, czerwonego koloru. Kiedy do końca spożyłem zająca, spojrzałem w niebo. No tak, pora wracać, bo zaraz ja skończę, jak ten szarak. Zauważyłem powalone drzewo, po prostu nie mogłem się powstrzymać, wziąłem rozbieg i przeskoczyłem nad rośliną.
-Voodoo pokonał kolejną przeszkodę! Cóż to był za skok! - Udawałem komentatora, biegnąc dalej. -Następnie widzimy tunel, postrach wielu psów! - Wykrzyczałem kolejne zdanie, przebiegając pustym pniem drzewa. -Ostatnim etapem, będzie slalom! - Uśmiechnąłem się lekko i z łatwością pokonałem drzewa. -Cóż to był za bieg! Mamy nowego mistrza! - Wydarłem się, rozglądając dookoła. W tym momencie zawsze podbiegało do mnie rodzeństwo, aby pogratulować mi dobrego biegu, lecz tym razem było inaczej. Posmutniałem trochę, odwróciłem się w stronę drogi do mojego "domu" i powolnym krokiem ruszyłem wydeptaną ścieżką. Podróż była krótka i przyjemna, chłodny wiatr rozwiewał moją sierść, sowy huczały, a księżyc oświetlał swoim blaskiem mieniący się puch, który chszęszczał pod moimi łapami. Doszedłem do mojego schronienia i ułożyłem się wygodnie na zimnej ziemi. Nie potrzebowałem dużo czasu, żeby zasnąć, odpłynąłem zaraz po zamknięciu powiek.

~~~

Noc minęła mi spokojnie, bez dodatkowego budzenia się przez niewygodne łoże, czy pójścia za potrzebą. Wstałem, rozciągając się lekko i wyszedłem z jaskini. Pierwsze promienie słońca poraziły me oczęta, przez co zacząłem szybciej mrugać. Ziewnęłam przeciągle, a po chwili moją uwagę przykuło co innego. Zauważyłem dwa psy, jeden był typowym border collie, jakich dużo spotykałem na zawodach, a drugi przypominał owczarka niemieckiego, aczkolwiek mogłem się mylić przez moje niewyspanie. Szybkim krokiem ruszyłem w ich stronę, a gdy psy mnie zauważył, zatrzymały się i spojrzały na mnie.
-Witajcie, mam na imię Voodoo. Wiecie może, co to za miejsce. - Wskazałem łapą na otaczająca nas przyrodę.

Oscar?
Wybacz, że tak krótko :/ Nie miałam pomysłów. 
| 773 słowa → 35೧ | Polowanie i trening → 10PU |

5.01.2019

Od Morrigan

Założyłam na grzbiet sakwę z przytroczoną saksą. Nie można w nieskończoność siedzieć w lesie. Od tygodni nie wychodziłam poza Puszczę i szczerze mówiąc zaczęłam tęsknić za innymi naszymi terenami. Nawet to przeklęte Lapsae, pełne psów, nieustannie gwarne, wydawało mi się teraz bliskie. No i Pałac. Potężna budowla, z którą wiązałam tak wiele wspomnień. Wspomnień z Aaronem... A teraz? Odrzuciłam myśli o mordercach, którzy przesiadują teraz w Pałacu i ruszyłam. Kierowałam się do Litore. Mimo zmiany wyglądu wolałam  unikać stolicy. Chciałam przespacerować się malowniczymi uliczkami, może przejść się po plaży? Oczywiście moje cele nie były tak błahe. Musiałam przede wszystkim odwiedzić dom Oscara i Lady. Mieszkała tam z nimi łuczniczka, którą zbrojmistrzyni uznała za godną wstąpienia w szeregi Oriona. Wolałam uniknąć prowadzenia jej do Obozu, więc postanowiłam sama ją przetestować. Szybkim truchtem ruszyłam na zachód, żegnając się z zaufanym łowcą, któremu powierzyłam opiekę nad siedzibą pod moją nieobecność. Gdy tylko ucichły dźwięki obozu, przyspieszyłam do biegu. Co jakiś czas słyszałam jak zwierzyna umyka po moich bokach, ale nie przejmowałam się tym. Biegłam. Delektowałam się uczuciem wiatru na pysku, wysiłkiem, który tak mnie satysfakcjonował. Do nozdrzy docierały różne zapachy, jednak nie przejmowałam się nimi. Biegłam. Zwolniłam dopiero, gdy las zaczął się przerzedzać.  Gdzieś w oddali słyszałam Vall, ale nie szłam w jego stronę. Znałam tutejsze ścieżki jak nikt inny, więc wiedziałam, który korytarz bezgranicznego labiryntu zwierzęcych traktów wybrać. Przedzierając się przez kolczaste zarośla, usuwałam z drogi ciernie, by następnie znów sprawić, że wyrosną na ścieżce. To była najszybsza droga z Litore do Obozu i nie chciałam, żeby była dostępna. W końcu wybrnęłam na szerszą drogę i skierowałam się do miasta.

Zimno nie wydawało się przeszkadzać wszędobylskim mewom, które swoimi krzykami zdążyły mnie przekonać, że moja tęsknota była nieuzasadniona. Wolałam słuchać leśnych ptaków, nawet sójek, które również krzyczały nie do zniesienia. Trzeba jednak przyznać, że Litore ma swój urok. Ostatnio byłam tu bodajże zeszłej zimy, gdy na polowaniu dopadła nas burza śnieżna. Teraz łatwiej było mi się cieszyć śniegiem, od którego odbijało się delikatne światło słońca. Szczenięta biegały dookoła i bawiły się w białym puchu. Podbiegły do mnie i okrążyły mnie w koło, by znów pobiec dalej. Obejrzałam się mimowolnie za nimi i poczułam ukłucie żalu. Aaron nie żyje. Zawsze marzył o szczeniętach. Poroniłam i umarł nie mogąc poczuć jak to jest być ojcem... Westchnęłam i odgoniłam od siebie te myśli. Postanowiłam od razu udać się do domu Lady. Skręciłam w boczną uliczkę i po kilku minutach stałam już u jej drzwi. Zapukałam i czekałam, aż nie otworzył mi Oscar.
-Mo... Ekhem... Cerys? Co ty tutaj robisz? - poprawił się i zapytał.
-Podobno macie w domu łuczniczkę. Chcę ją przetestować. - wyjaśniłam i ruszyłam przed siebie, ale pies zatorował mi drogę.
-Nie wiem... Nie wiem czy to odpowiedni moment na egzaminy. Yasmin jest... W niedyspozycji... -uśmiechnął się nieśmiało.
-Czyżby? - uniosłam brwi.
-Tak. - burknął, ale sunął mi się z drogi.
Bez słowa wparowałam do salonu. Sytuacja tam wyglądała bardzo ciekawie... Dookoła biegał mokry szczeniak, który roznosił wodę po całym pokoju. Przed kominkiem siedziała czarno-biała suczka i trzymając blisko siebie wiadro, ochoczo wymiotowała. Zamrugałam szybko, jakby próbując sobie zmyć ten obraz z oczu.
-Oscar?
-Tak? - podszedł do mnie uśmiechnięty.
-Gdzie jest Lady?
-W Obozie. Musiałyście się minąć. - odparł i chwycił za skórę na karku szczeniaka, który akurat koło niego przebiegał.
-Eeeej! To niesprawiedliwe! - wykrzyczał, po czym, zauważając mnie, grzecznie się uciszył. - Dzień dobry.
-To twoje szczęście? - zapytałam gestem głowy wskazując na małego.
-CO? Nie, nie, nie, nie... Adoptowała go... - zaczął po puszczeniu szczeniaka, ale przerwał, z powątpiewaniem spoglądając na suczkę pod kominkiem.
-Wrócę tu... Niebawem. - mruknęłam i skierowałam się do drzwi.
-Tak, to dobry wybór.- westchnął i odprowadził mnie.

Postanowiłam, że przenocuję w karczmie. Skierowałam się do niej truchtem, myśląc o tym, co zobaczyłam w domu Lady i Oscara. Moje przemyślenia przerwał widok szczenięcia, śpiącego na kawałku skóry, pod jednym z domów. Coś mnie tknęło, może żal, a może resztki współczucia, które jeszcze pałętały się po mojej duszy.
-Co ty tutaj robisz? - zapytałam, budząc delikatnie futrzastą kulkę.
-Śpię... - mruknęła przez sen.
-Ach, doprawdy? A czemu na zewnątrz, na zimnie?
Suczka otworzyła oczy i ziewnęła.

Xiaoyu?
| 678 słów → 30೧ |

Powitajmy Xiaoyu!

Powitajmy nowe szczenię w sforze!
Xiaoyu to ośmiomiesięczna suczka husky.
Zostanie adoptowana przez Morrigan, która zadba o jej szkolenie i wychowanie.

Chcę poznać ją lepiej!

Od Commodusa c.d. - Od Oscara

Siedziałem przy stole, ogarniając wzrokiem mapę Eos, którą rozwinął przede mną Oscar. Nie było na niej ani jednej nazwy, dlatego pies musiał tłumaczyć mi wszystko i nazywać po kolei. Z początku wskazywał pazurem na tereny, przez które szliśmy aż do jego domu. Położył łapę na prawej połowie mapy. Tam moim oczom ukazał się Pałac. Tak, to z pewnością był on; to właśnie tutaj zacząłem swoją całą nową przygodę w Eos. No, prawie tutaj... Nieco później, Oscar wskazał nieopodal wcześniejszego punktu. Tym razem mogłem zauważyć płaski kamień, który widziałem już także w rzeczywistości. Było to Forum. To właśnie tam, z tego co tłumaczył mi Oscar, mają miejsce najważniejsze przemowy, wydarzenia i tam odbywają się różne ceremonie. Również nieopodal Pałacu rozciągało się chyba jakieś miasteczko. Nie byłem jednak tego do końca pewien. Na szczęście pies szybko rozpoczął dalsze objaśnienia. Otóż tak, było to właśnie Lapsae, które dziś jeszcze przed chwilą niechcący bym podpalił... Zdawało się naprawdę duże, nie wątpiłem w to od kiedy moja łapa wkroczyła tam po raz pierwszy. To istne centrum naszych wszystkich terenów. Sam miałem okazję przypatrzeć się niewyobrażalnym ilościom stoisk w pobliżu budynków. Waga miasta dla Eos rzuca się w oczy również przez wielość mieszkańców, ciągły tłok i ważne punkty dla nas. Oscar przeszedł dalej, tym razem pokazał mi aż kilka, rozmieszczonych dość daleko od siebie wieżyczek. No dobra, było ich całe mnóstwo. Zostałem poinformowany, że to właśnie moje miejsca pracy. Zwą się Strażnicami i w nich strażnicy oczekują na swoje zmiany. Cóż...czas pokaże, czy przypadną mi do gustu ich ciasne wnętrza. Tak czy siak, będę musiał się z tym pogodzić, choć i tak zmiany nie będą trwały zapewne przez jakiś bardzo długi czas i raczej odsyłać nas będą do domów. Tym razem mój przewodnik po mapie, przesunął łapę nieco nad Lapsae. Był to las. Nie byle jaki las, to Las Przodków. Miejsce mentalnych rozterek, ulgi i niezwykłych zjawisk, choć wyglądające na całkiem normalny, niczym nie odznaczający się zbytnio las. Już wiedziałem, że raczej nie będę tam przebywał często, gdyż lgnę do towarzystwa, a moje kłopoty zostają na zawsze w moim wnętrzu, ewentualnie zwierzam się z nich prawdziwym przyjaciołom. W całym moim życiu znalazłem takich może dwóch. Zostali na Ziemi, beze mnie. Może i zachowałem się egoistycznie, jednak niezbyt mnie to ruszało. Tęskniłem za nimi, ale poprawa warunków mojego bytu jest ważniejsza. Oscar zaczął demonstrować mi położenie zbiorników wodnych. Rzeka Matre stanowiła północną granicę tychże terenów. Prawdopodobnie tam będę miał przyjemność patrolować, jako strażnik granic. To miejsce przepływu wielu statków, a wszystkie, które będą cumować przy naszych brzegach będę kontrolował. Następnie pies pokazał mi jeszcze małe wysepki Delty, Morze Obsydianowe, Ocean Glacio, wodospad Vall, Kryształową Toń, Smocze Źródła, Speculum, a także Południowe Wybrzeże. Przyznam, że całkiem dużo tutaj wody. I bardzo mi się to podoba, bowiem uwielbiam pływać. Na sam koniec dowiedziałem się jeszcze o dokładnym położeniu Groty Wyroczni, istnieniu na tych terenach wulkanu Portam, Gór Nann, stepów surowej Równiny, spokojnego Helecho oraz znajdującego się w jego pobliżu Świętego Gaju. Niebezpiecznym miejscem było tak zwane Gniazdo, a idealnym miejscem na polowania mogła okazać się Puszcza. No i na sam koniec Oscar pokazał mi jeszcze położenie samego Litore. Tak, to właśnie w Litore postanowiłem zamieszkać. Blisko wody, miejsce, gdzie można odetchnąć od uwielbionego, chociaż dręczącego w Lapsae gwaru, ciepłe tereny... Coś wręcz idealnego dla mnie! Do tego miałem możliwość wprowadzić się do któregoś z zabytkowych, ślicznych budynków, które tak cieszyły moje oko. Uśmiechnąłem się, gdy pies skończył opowiadać o każdym poszczególnym miejscu. Zwróciłem się do niego ciepłym głosem:
- Dziękuję, Oscarze. Naprawdę, bez ciebie gubiłbym się tutaj zapewne kilka kolejnych tygodni.
Zaśmiałem się pogodnie, patrząc teraz ciekawym wzrokiem na owczarka. Ten machnął tylko łapą.
- Drobiazg, w końcu jesteś gościem. Jak myślisz, gdzie byś się wprowadził?
Spytał tym razem, składając mapę i przenosząc ją dziwną mocą telekinezy na półkę. 
- Myślę, że poszukam swojego miejsca właśnie tuta, w Litore. To świetne miasteczko! Widzę, że jesteś zapracowany, ale gdy już będziesz miał wolną chwilę, możesz do mnie wpaść.
Odpowiedziałem, kierując się już w stronę wyjścia. Oscar przytaknął nieznacznie głową i otworzył mi drzwi, żegnając.
***
Wybiegłem z domu partnerki Oscara. Już od progu wyjścia, magiczny spokój miasteczka uderzył we mnie, niczym podmuch ciepłego, letniego wietrzyku. Każdy element wydawał się tak harmonijnie dopasowany. Okrzyki psów sprzedających na targach różne sprzęty, podmuchy ciepłego powietrza, szum pobliskich wód, a do tego jeszcze wszechobecne w Litore ciepło dawały wrażenie spokoju, niewytłumaczalnego poczucia bezpieczeństwa. Zapachy jedzenia, słonej wody, wywarów i wielu obcych psów mieszały się ze sobą w powietrzu. Jednak i to było poniekąd uspokajające, tak zwyczajne w tak niezwykłym miejscu. Ruszyłem przed siebie po drodze wyłożonej kostką. Pytałem się kolejnych przechodniów i handlarzy, czy nie wiedzą, która z kamienic ma jeszcze jakieś wolne mieszkania. Kilku z nich udzieliło mi konkretnych odpowiedzi. Psy tutaj wydawały się otoczone spokojną atmosferą, tak beztroskie i wypoczęte. Nawet te z nich, które aktualnie przebywały w pracy, chociażby sprzedając magiczne amulety. Narazie jednak żadne ze wskazanych mieszkań nie spodobało mi się. W końcu biała niska suczka powiedziała mi, że w samym centrum Litore muszą być jeszcze jakieś wolne miejsca, gdyż paru jej znajomych wyprowadziło się w ostatnim czasie. Udałem się więc tam pospiesznie. I rzeczywiście. Zdziwiło mnie to, że kamienice wyglądały tu wiele lepiej. Nie chciałem mieszkać w domu, wolałem obszerniejsze a jednopiętrowe mieszkanie. A choćby dlatego że w takim przypadku miałbym całkiem blisko do innch psów, moich sąsiadów. Szczególnie do gustu przypadło mi położone nieco wyżej mieszkanie, bo na pierwszym piętrze. Trzeba było wejść do niego po kilku schodkach. Było praktycznie gotowe, aby się tam spokojnie wprowadzić. Postanowiłem to właśnie zrobić. Musiałem tylko dać znać Saulowi, ale do niego pójdę wieczorem, teraz mogę na niego nie trafić już w Pałacu, był bardzo zajęty. Postanowiłem na ten czas zostać po prostu w mieście, porozglądać się po karczmach, a może nawet poznać w nich kilka ciekawych psów. Zbiegłem więc po schodach i popchnąłem drzwi kamienicy. Wyszłem wręcz w samo centrum, muszą uważać na dorożki i psy jadące przez Litore na wozach. Szczególnie gwarno zrobiło się pod jedną z karczm, skąd słychać było śpiew i granie na różnych instrumentach. Bez wahania pobiegłem w tamtą stronę, pchając się w tłum psów. Zapadał akurat wieczór i słońce chowało się za horyzont. Z górki można było ujrzeć je jeszcze przez chwilę, po czym zniknęło ustępując ciemnością. Ja bawiłem się wówczas na zewnątrz karczmy, słuchając śpiewów i pijąc przynoszone mi przez kelnera trunki. Co jakiś czas udawało mi się zagadać do grupki pięknych pań lub całkiem szalonych psów. Wieczór zapowiadał się świetnie.

<Oscar? Co powiesz na małą imprezkę xD>
| 1072 słowa → 50೧|

Powitajmy Voodoo!

Powitajmy nowego psa w sforze!
Voodoo to trzyletni retriever z Nowej Szkocji. Postanowił pozostać na razie bezrobotny.
Podczas wizyty u Wyroczni poznał swój żywioł - elektryczność.
Teraz zostanie oprowadzony po terenach sfory przez Przewodnika.

Chcę poznać go lepiej!

Od Oscara cd. Od Commodusa

Spędziłem przy Horusie jeszcze kilka godzin, ale on, mimo że przez cały czas leżał przy ogniu i był przykryty skórami, nie obudził się. Jego oddech, początkowo płytki, wrócił do normy, jednak pies pozostawał nieprzytomny. Miałem poczucie winy, wiedziałem że coś jest z nim nie tak, ale nie zareagowałem, pozwoliłem mu po prostu odejść. Ale... Przecież to nie szczenię! Czemu miałbym się o niego martwić? No właśnie... Chyba powinienem. Przez cały czas zdarzyło mi się raz usnąć u jego boku. Piętnaście minut drzemki, nic więcej. Obudził mnie Horus, miał drgawki. Zawołałem medyka, a on szybko zaczął podawać wojownikowi jakiś napar. Uspokoił się.
-Niedobrze. To była ostatnia dawka. Nie mam już więcej tego zioła, a rośnie tylko latem. Ktoś musi iść do Lapsae i go dokupić. - zaczął się skarżyć medyk.
-Jak się nazywa? Mogę to zrobić, czuję że muszę się jakoś przydać, a na razie tylko przy nim siedzę. - zwierzyłem się mu.
-Dobrze w takim razie. To skiernik złocisty. Nie jest to zwykłe zioło, więc może być droższe, ale cóż, jakoś ci to wynagrodzę. Jest przechowywany w fiolkach z wodą, rozpoznasz go jeżeli znajdziesz odpowiedniego handlarza.
-Nie musisz mi tego wynagradzać. Ważne, żeby Horus wyzdrowiał, bo chyba zacząłem go traktować jak członka rodziny. - parsknąłem, choć sytuacja nie była za wesoła.
Rzeczywiście, Horus często nas odwiedzał i stał się naszym bliskim przyjacielem.
-Dobrze, ruszam. Tylko zgłoszę to Cerys. - poinformowałem psa i ruszyłem truchtem do głównego namiotu.

Stwierdziłem, że nie będę wracał się do Litore, żeby wsiąść na sanie i pojechać do Lapsae. Puszczę od stolicy nie dzieliła ogromna odległość, a stan Horusa był w miarę stabilny. Wziąłem niewielkie sanie i jedną jelenią tuszę, którą upolowali dzisiaj inni łowcy. Jestem myśliwym, wracam z Puszczy ze zdobyczą, żeby sprzedać ją w Lapsae. Wszystko jasne i spójne. Ładunek nieco mnie spowalniał, ale dziarskim truchtem pokonywałem kolejne kilometry, żeby po około pół godziny ujrzeć baszty Pałacu. Skręciłem na zachód, by skierować się do miasta i już po chwili szedłem po wyłożonych brukiem uliczkach. Zawitałem w karczmie, by sprzedać mięso. Otrzymałem kilka monet i mogłem wyruszyć na targ. Szybko znalazłem kilka straganów z ziołami, ale na żadnym nie dostrzegłem fiolek ze skiernikiem. Dotarłem do części targu, w której stoiska mieli alchemicy i sprzedawcy amuletów. I właśnie tam, wśród eliksirów, dostrzegłem pojedynczą fiolkę ze złotym kwiatem.
-Przepraszam!- zwróciłem na sobie uwagę sprzedawcy, nieco niższego ode mnie airedale teriera. - Czy to skiernik złocisty?
Pies zdziwił się nieco i odwrócił, a na jego pysk wstąpił wyraz zrozumienia.
-To zioło w fiolce? Tak, to skiernik. W czym mogę pomóc? - zapytał. Zauważyłem, że przybrał minę dobrze mi znaną, minę sprzedawcy, który wyczuł możliwość zysku.
-To świetnie się składa. Chętnie go kupię. - zacząłem ostrożnie tłumaczyć, żeby pies nie poczuł się zbyt pewnie.
-Nie wiem, czy nie zauważyłeś, mój chłopcze, ale nie handluję ziołami. Sprzedaję eliksiry, a ten skiernik jest mi potrzebny do produkcji.
-Ach tak? Cóż, nigdzie nie mogę go znaleźć. Może jednak jest cena, która pana zadowoli? - poruszyłem się lekko, aby monety w mieszku wydały tak bliski kupcom dźwięk.
-Doprawdy? Rzeczywiście o tej porze jest trudno dostępny. Prawdziwy rarytas. - uśmiechnął się.
-Cena? - zapytałem zniecierpliwiony.
-Hmm... Skoro tak go potrzebujesz... Może trzysta soli?
-ILE? Nie przesadzajmy... Pójdę poszukać gdzie indziej... - prychnąłem i zacząłem się oddalać.
-Poczekaj, poczekaj! Może się dogadamy! - krzyknął za mną, a ja uśmiechnąłem się z satysfakcją.
-Mam propozycję... Kupię od ciebie eliksir, a zioło dostanę w komplecie.
-Nie ma mowy, ale wybierz eliksir, może się dogadamy.
-W takim razie... Experium. Ile?
-250.
-Bez przesady. Inni są w stanie sprzedać mi go za 220.
-Ale inni nie są mną, słynnym w całym Eos alchemikiem, który... - zaczął wywód.
-Dobrze, dobrze. Wystarczy. Wezmę go za 250, ale zioło w pakiecie. - zaproponowałem.
-To zioło jest teraz bardzo cenne...
-280.
-Potrzebuję go... - mruknął niecierpliwie, ale wiedziałem, że kusiła go ta propozycja.
-To może trzysta? Experium i zioło. Ostatnia moja oferta. Kto od ciebie kupi zioła? Przecież to jedyna taka propozycja! - zachęciłem go.
-Zgoda. - westchnął.
Podał mi fiolkę i eliksir, a ja dałem mu mieszek z odliczonymi solami.

Szedłem zadowolony z siebie ulicami Lapsae. Interes życia. Nagle usłyszałem spanikowane głosy innych psów. "Pali się! On się pali!". Podbiegłem do miejsca zamieszania i dostrzegłem bordera, którego łapa zajęła się ogniem. Chwyciłem wiadro z... wodą... Tak... Zapewne wodą. Nie ważne, czym była jego zawartość, oblałem nią łapy psa, a te zgasły. Wrzawa się skończyła, a pozostały tylko niezadowolone psy i ich wredne uwagi.
-Musisz trochę uważać. - uśmiechnąłem się do niego. -Jesteś tutaj nowy, prawda?
-Tak, dopiero mnie tu przyprowadzono. - odparł nieśmiało.
Przedstawił się i poprosił, abym go oprowadził. Nie bardzo podobała mi się ta myśl, śpieszyłem się do Puszczy, ale pomyślałem, że po drodze mogę mu co nieco pokazać.
-Nie pokażę ci całych terenów, ale chętnie zaprowadzę cię do Litore. To naprawdę ładne miasteczko na południu, nad morzem. Często się tam zatrzymuję, bo mieszkała ta wcześniej moja partnerka i chwilowo zajmujemy jej dom. Może się rozejrzysz i stwierdzisz, że tam zamieszkasz? Chyba lubisz ciepło? - parsknąłem spoglądając na iskierki, które wydobywały się z łap Caiusa.
-Czemu nie? To zawsze coś. - stwierdził i wziął w pysk fragment Kryształu.
-Hola, hola. Spokojnie, nie musisz go nosić za sobą. Wystarczy go raz dotknąć w Grocie Wyroczni. Chyba, że wolisz go zatrzymać jako pamiątkę. - uśmiechnąłem się i telekinezą przeniosłem kryształ do swojej sakwy.
-Hmm... Dobrze. - zgodził się niepewnie.
-Dostałeś już sole na drobne wydatki i mieszkanie? - zapytałem, a on pokiwał głową. -Proponuję w takim razie kupić ci jakąś sakwę, żebyś nie musiał wszystkiego nosić w pysku.
Podszedłem do stoiska ze skórzanymi torbami i wybrałem jedną, która na oko była odpowiednia dla Caiusa. Przymierzyłem na ją na nim i stwierdziłem, że będzie dobra. Zgodził się ze mną i podał mi mieszek z monetami, a ja wyciągnąłem telekinezą kilka i zapłaciłem sprzedawcy. Pies z zaciekawieniem przyglądał się latającym solom. Kiedy odeszliśmy, zapytał mnie cicho:
-Ja też tak mogę? Tak, żeby przedmioty latały?
Uśmiechnąłem się delikatnie i pokiwałem głową.
-Możemy to przećwiczyć po drodze, ale teraz chodźmy. Muszę się śpieszyć, bo mój przyjaciel potrzebuje pomocy. - powiedziałem i przyspieszyłem, a border ruszył za mną.
Truchtaliśmy, Caius z łatwością dotrzymywał mi tempa, więc droga szła gładko. Ciągnąłem za sobą sanie zabrane z obozu.
-Teraz idziemy na południe, do mojego domu. Zaraz miniemy Forum, czyli miejsce, gdzie odbywają się zebrania. Możesz tam czasem zdobyć jakieś zlecenie... A właśnie! Jaką profesję wybrałeś?
-Strażnik terenów. - odpowiedział z uśmiechem.
-Ach tak? A wiesz już gdzie będziesz stacjonował? - zapytałem.
-Jeszcze nie, muszę najpierw wybrać miejsce zamieszkania.
-No tak... Wracając. Tamta płaska skała na polanie. Widzisz tablicę z boku? Możesz tam coś ogłosić. Kręci się tutaj sporo psów. A teraz pójdziemy dalej.

I tak mijała nam droga, aż nie dotarliśmy do Litore. Zaprowadziłem Commodusa do mojego domu, bo chciałem mu pokazać mapę terenów sfory. Wszedłem do domu, a Lady przywitała mnie od razu głośnym: "Gdzie się włóczyłeś??". Przedstawiłem jej Caiusa i wytłumaczyłem po co go przyprowadziłem. Wyciągnąłem też fiolkę ze skiernikiem.
-Horus wpadł do rzeki. Opiekuje się nim nasz medyk. Zanieś to do niego, bardzo cię proszę, a ja zajmę się naszym gościem.
-Obóz? - zapytała szeptem, a ja pokiwałem głową.
-Dobrze, już idę. Zajmij się Aragonem, siedzi w kąpieli. - mruknęła i poszła po swój ekwipunek.
Tymczasem ja podszedłem do stołu, przy którym siedział Commodus i rozglądał się ciekawsko. Z półki zdjąłem zwiniętą w rulon mapę Eos i rozwinąłem ją na blacie.
-Dobrze. Teraz pokażę ci, gdzie co jest i gdzie są strażnice...

Commodus?
Oscar kupuje Experium i zioło, które oddaje medykowi. Opiszę skiernika kiedyś.
| 1217 słów → 60೧ + 10೧ | Zakup: Experium → -220೧ |

4.01.2019

Od Commodusa c.d. - Oscar

I oto moim oczom ukazał się obraz niesłychanego ogromu. W sumie, cała kraina Eos wydawała mi się nieskończonym, potężnym morzem. Ziemia w porównaniu z nią była po prostu niczym. Zarówno jeżeli chodzi o sam ogrom, jak i atmosferę panującą w tej krainie nienawiści. Tutaj było świetnie, po prostu wszystko wydawało się tak nieograniczone, bezpieczne i pełne zagadek zarazem. W końcu mój przewodnik stanął i nakazał mi uczynić to samo. Staliśmy aktualnie przed wielkim pałacem. Łączył się z całkowitym charakterem widzianych dotąd przeze mnie terenów. Okazały budynek wyglądał na dumny zabytek. Zniszczony, ale w naprawdę niewielkim stopniu. Czerwona cegła pokryta była białym tynkiem lub czymś na jego rodzaj, w wielu miejscach prześwitywały jednak mury Pałacu. Zadarłem głowę mocno w górę, aby móc ujrzeć dach. Niewiele udało mi się jednak dopatrzeć, gdyż staliśmy za blisko budynku. Widziałem tylko w miarę pionowo położone dachówki, a raczej ich końce. Okna znajdowały się po prostu wszędzie. Weszliśmy do środka szerokimi drzwiami. Tam mój Przewodnik musiał mnie niestety opuścić ze względu na jakąś pilną sprawę. Oddał mnie chwilowo w łapy przywódcy, aby ten zarejestrował mnie i przyjął jako nowego członka. Podłoga wewnątrz wykonana była bodajże z marmuru. Moje łapy ślizgały się po gładkiej powierzchni, a pazury stukały z każdym krokiem. To chyba niemożliwe wejść tutaj niezauważonym... Ściany, w znacznej większości bladych kolorów, skrywały za sobą wiele pokoi. Jednak ja zostałem jasno skierowany do tego prosto naprzeciw mnie. Podszedłem tam więc pewnym krokiem i zastukałem lekko pazurami. Ktoś odezwał się ze środka. Nacisnąłem więc łapą na nisko zamontowaną klamkę, po czym popchnąłem białe drzwi. Mój wzrok spotkał się z siedzącym za stolikiem psem, patrzącym na mnie zaciekawionym wzrokiem. Uśmiechnąłem się tylko i podsunąłem się jeszcze kawałek bliżej niego.
- Hmm...witaj, drogi przywódco! - przywitałem się po chwilce namysłu - Moje imię Caius. Byłoby dla mnie może miejsce tutaj, w sforze?
Uśmiechnąłem się oczekując odpowiedzi. Miałem wówczas okazję lepiej przyglądać się psu. Wyglądał na mieszańca, jednak nie na byle kundla. Porównać można go było do kilku ras, z pewnością występujących w jego rodowodzie. Mieszkając jeszcze u ludzi, bywałem na wystawach i zdążyłem zapoznać się z kilkoma w miarę podobnymi do niego. Umaszczenia był wątrobianego. Wyższy, a także masywniejszy ode mnie. Postawa szalenie silna, chociaż także szczupła. Umięśnione ciało rzucało się dość w oczy, a przy nim byłem chuderlakiem z prześwitującymi przez skórę kośćmi. Widok silniejszego osobnika jednak mało kiedy zrażał mnie w jakimkolwiek stopniu. W końcu siła nie była nigdy czymś, do czego dążyłem. Minęła tylko krótka chwila, kiedy to przywódca zebrał się do odpowiedzi:
- Witaj. Myślę, że bez problemu mógłbyś do nas dołączyć. Tylko musiałbym dowiedzieć się o tobie podstawowych informacji, po czym dokonałbyś kilku wyborów. Mógłbyś powiedzieć coś o sobie? I przy okazji, powtórz jeszcze raz imię, proszę... Aha, zapomniałbym. Jestem Saul.
Pies odwzajemnił mój lekki uśmiech zadowolenia i zaczął czekać, aż udzielę mu kilku informacji o swojej osobie.
- Jestem Caius, a właściwie Commodus. Tak, moje pełne imię to Commodus. Możesz zwracać się do mnie jak tobie wygodnie, ponieważ myślę, że moja dłuższa nazwa może być niekiedy nieco kłopotliwa. Mam obecnie 3 lata, a pochodzę oczywiście z Ziemi. Uciekłem ludziom, tia. Po prostu nie byli zbyt dobrymi hodowcami, typowi ludzie nastawieni za zysk. Moja matka to Westa, nie mam pojęcia jak się miewa i w sumie niezbyt mnie to interesuje. Ojciec nie żyje, zwał się Protecius. Mam pełno rodzeństwa, za to zero potomstwa, tak samo z drugą połówką. Hmm...to by było chyba na tyle, Saulu.
Skończyłem opowiadać o sobie, wymieniając właściwie najważniejsze fakty na swój temat. Pies słuchał do końca, po czym przytaknął.
- Musiałbyś jeszcze wybrać swoją profesję. No, a potem zaprowadzę cię w pewne miejsce...zresztą, sam zobaczysz.
Saul podsunął mi pod nos całą listę przeróżnych zawodów, które mógłbym wykonywać w Sforze. Usługi...? Do tych profesji trzeba mieć specjalne talenty, których mi niestety brakuje. Na przykład, aby zostać dorożkarzem, raczej trzeba umieć biegle powozić... Co do podróży, mam ich dosyć od kiedy uciekłem z pseudohodowli. Do innych gatunków zwierząt nigdy nie miałem za bardzo podejścia, więc praca z towarzyszami zdecydowanie także odpada. Magia, serio? Nie miałbym cierpliwości studiować całych szamańskich ksiąg i bawić się w mikstury. Zdaje mi się, że byłbym nieco za słaby fizycznie na tak ciężkie zawody jak choćby łowca lub wojownik. Do tego trzeba mieć nerwy ze stali! Meh, nie widzi mi się również praca na dworze... A może by tak zostać zielarzem, medykiem? W końcu znam się trochę na ziołolecznictwie, ale chyba...nic poza tym. Odpada. Zastanawiałem się też dłuższy czas między szpiegostwem, a strażą. W końcu wyeliminowałem kilka z profesji, aby wreszcie dojść do jednej, jedynej pracy, którą chciałbym pełnić.
- Okej, zdecydowałem się na strażnika terenów, przywódco. Co o tym sądzisz?
Wyszczerzyłem się, podnosząc wzrok znad kawałka papieru. Saul przyjął go do siebie z powrotem i zaznaczył coś.
- Sądzę, że to świetnie. Mam nadzieję, że będziesz pełnił swoje funkcje z niesłychanym zapałem. A teraz, możemy już iść. Chodź.
Saul wstał, wypychając mnie niemalże za drzwi. Sam zaraz doskoczył do mnie, idąc ku wyjściu. Pies prowadził mnie przez całkiem obce mi jeszcze tereny. Zapachy różnych roślin, obcych psów i innych zwierząt mieszały się w powietrzu z każdym dalszym krokiem. Zastanawiałem się, gdzie prowadzi mnie przywódca i dlaczego zachowuje tajemnicze milczenie. Szliśmy dość długo, zanim naszym oczom ukazała się całkiem ciemna grota. Saul ponaglił mnie ruchem łapy, abym wszedł do środka. W tym momencie zaczął tłumaczyć, o co chodzi w tej całej sytuacji.
- Jesteśmy tutaj, abyś mógł zdobyć swój żywioł. Co z tego wyniknie, zobaczymy. Na razie musisz po prostu wziąć odłamek Kryształu. Zyskasz kilka przydatnych pewnie mocy, związanych ze swoim nowym żywiołem.
Słuchałem jego słów, nie bardzo wiedząc o czym dokładnie mowa. Żywioł? Moce? Magia? Co to ma kurde być i dlaczego miałem otrzymać jakieś magiczne moce mojego żywiołu? Mało co rozumiałem, no ale zamiast zadawać głupie pytania, trzeba po prostu spróbować i nie zawracać już przywódcy głowy... W grocie byłoby pewnie całkiem ciemno i wyglądałaby całkiem przeciętnie, gdyby nie nadprzyrodzony blask bijący z wgłębienia na samym środku groty. To musiał być ten cały Kryształ. Bez długiego namysłu, wygrzebałem ostrożnie pazurem jeden z małych dosyć odłamków. Już w chwili, gdy go dotknąłem, poczułem się dziwnie. Po moim całym ciele przepłynęła fala energii nieznanego mi źródła. Chciało mi się biegać, skakać, cokolwiek by tylko nie stać. Uczucie pozostało ze mną na długi czas. Trzymałem wciąż delikatnie łapę na kryształku. Wziąłem go ostrożnie w zęby, aby móc przenieść na zewnątrz groty. Saul tylko przyglądał się mi bez właściwie żadnych emocji wyrysowanych na pysku. Niedługo potem wyszliśmy z groty.
- Słuchaj, nie mam za bardzo czasu...mógłbyś znaleźć kogoś, kto oprowadziłby cię po terenach. W tamtą stronę idzie się do Lapsae. Pójdziemy razem, a potem po prostu zatrzymasz się tam, bo ja muszę szybko iść do Pałacu. Z pewnością będzie tam ktoś, kto mógłby ci wszystko pokazać. Wybierzesz też miejsce, gdzie chciałbyś zamieszkać. Tylko nie zapomnij wspomnieć mi później, gdzie byś się wprowadził!
Przytaknąłem tylko, widząc pośpiech Saula. Ruszyłem żwawym krokiem razem z nim w miejsce, w które mnie prowadził. Lapsae. Okazało się ono całkiem ruchliwą częścią krainy. Miasto, zamieszkałe z całą pewnością przez dużą ilość psów, huczało od gwaru. Najgłośniej jednak zachowywali się zdecydowanie handlarze i kupcy. Czego nie było na ich stoiskach? Przedmioty codziennego użytku, amulety, ozdoby, przeróżne ciekawe książki... Rzucałem okiem na prawo i lewo, aby uchwycić jak najwięcej w pędzie. W tym też miejscu przywódca musiał się ze mną pożegnać i kierował się jeszcze szybciej niż przedtem w stronę zapewne Pałacu. Lapsae było dość gwarnym miejscem, więc paradoksalnie ciężko było znaleźć kogokolwiek, z kim można byłoby pogadać. Czułem się zagubiony, kierując łapy raczej po dziwnym okręgu, chodząc od stoiska do stoiska i czasem przypatrując się budynkowi wielkiego banku. Mój kawałek Kryształu trzymałem raz w pysku, raz pod którąś z łap. Czułem, że coś się we mnie zmieniło... A gdyby skupić się tak przez momencik na jednej, jedynej rzeczy? Może odkryłbym cokolwiek? Podniosłem wzrok, patrząc na chmury na niebie. Nic wielkiego nie działo się, a więc żywiołem moim raczej nie była pogoda. Przeniosłem się kilka kroków dalej, myśląc ciągle o moich nieznanych jeszcze mocach. Wtem poczułem coś mokrego, spadło centralnie na mój grzbiet...czyżby jednak? Patrzyłem długo na swoją sierść, doszukując się ze zniecierpliwieniem choćby kropelki deszczu. Nie doszukałem się niestety niczego. Postanowiłem więc iść dalej, szukać już kogoś, kto mógłby oprowadzić mnie po terenach Eos. Inne psy nagle zaczęły zwracać na mnie uwagę, jakbym nie stał jeszcze przed moment w tym samym miejscu. Byłem głównym obiektem zainteresowania w tłumie, co nie zdziwiło mnie zbytnio. Chociaż w sumie chyba powinno. Patrzą na mnie z takim przerażeniem w oczach. Do tego co niektórzy krzyczą...co jest. Spojrzałem ukradkiem na swoją łapę, zajętą całkowicie ogniem. Wydarłem się z przerażenia, nie wiedząc zbytnio co robić. O dziwo nie czułem totalnie, kiedy zacząłem po prostu się palić żywym ogniem. Inni nadal biegali wokół mnie gorączkowo, aż jeden z psów wylał na mnie kubeł wody.
- Uważaj trochę, podpalisz nam całe miasto.
Usłyszałem. Rzeczywiście, zacząłem zostawiać po sobie skry ognia, które wybuchały na nowo większymi płomieniami, na szczęście w porę były gaszone przez tłum. Zrobiło mi się trochę głupio. Zrozumiałem za to, że moim żywiołem jest ogień. Teraz tylko muszę nauczyć się dobrze nim kontrolować...
- Przepraszam, to wypadek. Dopiero co odkryłem swój żywioł. Nie przypuszczałem, że może być nim ogień.
Pies, który oblał mnie wodą, stał przede mną teraz z nieco łagodniejszym wyrazem pyska. Był to owczarek niemiecki, wyższy ode mnie trochę i zapewne odrobinę starszy.
- Jesteś tutaj nowy?
Zapytał tylko.
- Tak, dopiero co tu mnie przyprowadzono. Jestem Caius, ale możesz mówić mi też pełnym imieniem, Commodus. Myślę, że do ciebie skieruję moją nieśmiałą prośbę, otóż, czy mógłbyś oprowadzić mnie po terenach, proszę? Byłbym wdzięczny.
Uśmiechnąłem się przyjaźnie w stronę psa, oczekując na odpowiedź.

<Oscar?>
1605 słów → 80೧ + 15೧