21.06.2019

Powitajmy nową suczkę w sforze!

Powitajmy nową suczkę w sforze!
Moira to trzyletni mieszaniec. Postanowiła pozostać tymczasowo stajenną.
Podczas wizyty u Wyroczni poznała swój żywioł - umysł.
Teraz zostanie oprowadzona po terenach sfory przez Przewodnika.

9.06.2019

Od Yasmin cd. Elijaha

Suczka skrzywiła się, czując jak rośliny boleśnie zaczynają oplatać jej łapy. Zacieśniająca się z każdą sekundą pułapka, została przełamana w jednym miejscu, a konkretnie na lewej, przedniej łapie. Od razu zaczęła ciągnąc kolejne, choć bez skutku, na samym początku. Gdyby nie to, że wieczór i nadchodząca noc dawała jej sił, nigdy nie zdecydowałaby się na podobne zagranie. Ale nie znała też mocy psa, to fakt. Atakuje, gdy tylko i wyłącznie jest pewna wygranej. Czy choć i to zagranie było racjonalne? Nie miała bladego pojęcia, jak gorzkie rozczarownie mogło się tak szybko zmienić w taką furię. Kłapnęła zębami na drugi powróz, tym samym wyjmując z kołczanu strzałę, której ostrzem zaczęła piłować kolejną roślinę. Mimowolnie widziała cofającego się o krok samca, chcącego przywołać kolejne rośliny. A może by tak do niego wystrzelić kilka strzał? Czuła delikatny ciężar łuku na jej grzbiecie. Lekko się ugięła pod ciężarem roślin ciągnących ją ku ziemi, mimo że były jedynie na dwóch tylnych łapach.
- Co myślałeś, debilu? - samica warkneła głucho w stronę medyka - Że to, że nie mam żadnej konkretnej mocy, oznacza, że przygwoździsz mnie do ziemi tymi swoimi roślinkami? I co? Zostawisz jak biednego szczeniaczka za karę?
Yasmin czuła się fatalnie, wiedząc że w porównaniu z innymi psami nie może liczyć na swoją moc. A może podświadomie i niechcący eskupal trafił w jej czuły punkt? Lady ma ogień, spaliłaby to zielsko w kilka sekund... Horus by się tym nie przejął a jedynie zerwał to łapą ze śmiechem i łzami rozbawienia w kącikach oczu. Nawet niektóre szczeniaki nie obawiałyby się żadnych takich przeciwności. Jedynie w czerni nocy jej poziom sprawności fizycznej wzrasta i daje większe pole do popisu. Po za tym, może liczyć jedynie na swoje umiejętności. W czasie tych kilku sekund miała ochotę rozpłakać się i pozostać tam, gdzie jest. Tak po prostu. Jej chwilowym marzeniem było to, aby wszystko wokół niej zamieniło się w głuchą pustkę i zostawiło ją w spokoju. Łapy zaczęły jej drżeć z emocji lub strachu przed samą sobą. Nigdy nie miała wyrzutów sumienia, że pozbawiła kogoś życia, choć wiele razy mogła ... nie zabijać. Po prostu mogła się oddalić, gdy ktoś doszczędnie dostał nauczkę. Jedynym psem, który zawsze powtarzał jej, że jest słaba, był Horus. Ale to on jest zarazem jedynym niepokonanym przez Yasmin psem i to on ją wszystkiego nauczył. Wręcz wychował, choć niecałkowicie. Znosił jej humory i stęki, gdy trzeba było - pomógł. A reszta... nie narzeka na Lady ani Oscara, są oni znajomymi. Słodka zemsta za wszystkie krzywdy niekiedy przynosi ukojenie... A ona nigdy nie popuszczała, choćby nie wiem co. Niekiedy jedna rzecz potrafiła zawładnąć jej ciałkiem i przejąć kontrolę także nad umysłem. Przez jej ciało przeszedł dreszcz niepewności i strachu, jej blednące spojrzenie nakierowała na szykującego się do ataku Elijaha.


Upewniwszy się, że okrywa ich blask jasnego księżyca, Yasmine wstała. Rzuciła się do przodu i wymijająco uciekła od magicznego ataku rzuconego przez Elijaha. Głęboko zaciągła powietrze przez pysk i z błyskiem rozbawienia w oczach uderzyła samca w bok. Nie było ono mocne, choć samica włożyła w nie więcej energi niż zazwyczaj. Ale nie musi być napiętnowany siłą. Bez trudu odskoczyła od niego, gdy chciał ją ugryźć w odwecie. Czuła ruch każdego mięśnia w jej ciele a zdenerwowanie przeciwnika popudzało jej krew żyłach. Cieszyła się jak młode szczenię, gdy uganiający się za nią pies starał się ją ugryźć czy powalić. Za każdym razem uciekała, czując jedynie odgłos kłapnięcia szczęk atakującego nad jej grzbietem. Gdy owa zabawa zaczęła ją nużyć, przeszła do własnego, wymyślnego ataku. Przecież zestrzelenie kogoś byłoby zbyt proste, prawda? Wgryzła się w kark a szarpiący się pod nią pies nie mógł sprawić nic, aby jej szczęki rozwarły się choć na chwilę. Bawiła ją ta bezsilność ofiary. Rzuciła się do okolic krtani i zawcięcie zaczęła szarpać i szarpać... Wgryzła się mocniej, czując mocniejszy napływ krwi. Poczuła charakterystyczną woń krwi, która przeżerała jej nozdrza. Jej smak drażnił jej jasnoróżnowe podniebienie, zabarwiając zęby i okolice pyska na ciemną czerwień. W jej oczach błyszczało zadowolenie i chęć dalszej zabawy. Strużki cieczy spływały jej z pyska na łapy, z łap na wilgotną ziemię.
~
- Horus! To niesprawiedliwe! - jęknęła, uginając grzbiet pod ciężarem cielska samca.
Karmelowy owczarek ułożył się w poprzek, leżac na niej i z zadowoloną miną wpatrywał się w jej reakcję.
- Ależ przecież cię ostrzegałem. Jeśli popełnisz błąd, będę na tobie leżeć przez... eeee... kilka minut.
- Śmierdzisz potem i jesteś mokry od... potu - powiedziała i przekręciła łebek - Złaź. Natychmiast.
Owczarek rozciągnął łapy i z uśmiechem zamerdał ogonem, na co samica cicho się roześmiała.
- A obiecujesz że będziesz bardziej uważać? Jak widzisz, jedynie moja dobra wola może cię uratować od wąchania mojego wspaniałego potu. Jestem większy i mam większe możliwości, tak, moja panno? A ty musisz zaakceptować swoje predyspozycje, bo inaczej ciężko z tobą będzie. Masz je odpowiednio wykorzystać. Gdy atakuję cię pies taki jak ja, zauważ, że jest on o wiele silniejszy i być może szybszy. Ale to ty masz atuty, które jemu brak. U ciebie ma górować zwinność i inteligencja, przezorność jak i spryt. Masz przeciwnika zagiąć. I nie licz na swoje moce.
W jednej chwili mina suczki zmieniła barwę na zimniejszą w odbiorze.
- Jak to? - po chwili chciała coś powiedzieć, lecz Horus jej przerwał.
- Takto. Masz żywioł nocy i tylko w jej otoczce czujesz się dobrze. Ale jest też dzień i nie możesz o nim zapomnieć.

Dzień później dowiedziała się, że gdy Horus wracał z nocnej zmiany do domu, został zaatakowny. Ledwo wybronił się zabijając kilku napastników, ale i tak mocno oberwał. Gdy przyszła go odwiedzić w podmiejskiej lecznicy, majaczył ciągle o czmyś w gorączce. Na jego pysku malowała się bezsilność i żałosny strach. Gdy później zapytała go o przyczynę tego zachowania, z wewnętrzynym wahaniem odpowiedział, że nie chciał nikogo zabijać. To był instynkt, który nim zawładnął. Te psy miały rodzinę, były zwykłymi włóczęgami chcącymi zarobić i go okraść. Nic mu właściwie nie zrobili oprócz kilku siniaków.


Pozbawiła się powietrza na mocne kilka sekund, powodując gwałtowny atak kaszlu. W ślepiach górowało przerażenie i obrzydzenie własną osobą. Nie chciała zabijać. I tak by nie skrzywdziła za mocno Elijaha bo na pewno pomogłyby mu te roślinki. Ale gdyby się postarała... Poszarpany płaszcz oddzielał ją od zewnętrznego świata tworząc coś w rodzaju niezniszczalnej bariery. Pies ruszył w jej stronę z nieznanym jej wyrazem pyska.
- Zostaw mnie! - warknęła bez pewności, w czym efekcie przypominało to bardziej cichy pisk.
W kącikach oczu pojawiły się kropelki łez, które znikły gdzieś w oddali przy nagłym skoku. Wyswobodziła się z uwięzi oplatających ją pnączy i uciekła w mrok leśnej głuszy. Nie odwróciła się, mimo że słyszała jakieś krzyki czy nawoływania.
- Daj mi święty spokój! - krzyknęła jej głos roszedł się po lesie.
Zawierały kolejny słowny pocisk? A może obelgę? Nie chciała już nikogo znać i poznawać. Chciała do jedynego psa, który ją znał. Chciała do Horusa, który by pewnie rzucił coś mądrego a późnie po prostu ją pocieszył. Nauczył. Pomysłała o medyku i jej idiotycznemu zachowaniu. Gdyby tam została, mogłaby go zaatakować. Mogłaby zranić. Mogłaby zrobić coś złego. I poźniej by żałowała. Pierwszy raz obudziły się w niej tak skrajne emocje skierowane na temat zabijania. Nigdy wcześniej nie miała z tym problemu a teraz... teraz cierpiała. Biegła z otwartym pyskiem a noc prowadziła ją w nieznanym kierunku. Gałęzie smagały jej futro, niebieski płaszcz darł się w kolejnych miejscach a jej umysł przygniatały wyrazy pysków psów zabitych. Biegła, aby zgubić swoje lęki i obawy. Przebierała łapami coraz szybciej i szybciej, omijając wyrastające przed jej pyskiem drzewa czy krzewy. Miała wrażenie, że minęło jedynie kilka sekund od spotkania z psem a naprawdę przemineła dobra godzina. Nie przestawała biec aby pozbawić się zdolności myślenia.

W końcu usiadła wykończona pod drzewem jabłoni. Ranek zawitał dopiero teraz, spychając księżyc na drugi, zasłonięty i niewidoczny plan. Białe kwiecie drzewa tuliły ją zapachem a kora koiła. Bała się zamknąć oczy i zasnąć, ale w końcu poddała się uczuciu zmęczenia. Nie wiedziała gdzie jest i co tu robi, ale perspektywna kojącego snu pod owocodajnym drzewem... wygrała.

Elijah?
Łap i płacz za kiczowaty odpis.

2.06.2019

Od Elijaha cd. Yasmin

Siedziałem pośrodku polany, wodząc po niej wzrokiem z nieoczekiwanym smutkiem. Wieczorny, chłodny wiatr mierzwił moją sierść. Dłuższe kosmyki falowały podczas solidniejszych podmuchów nieskrępowanie, zaburzając kształt mojej sylwetki. Obok mnie leżały zapełnione medykamentami torby - znacznie lżejsze, po całym tym męczącym dniu. Wszędzie roznosiła się wyraźna woń krwi, która litrami wsiąknęła tamtego dnia w ziemię. Po gruncie walały się pozostałości po bandażach, butelki, fiolki. Nie miałem siły, by je zebrać. Patrzyłem się na nie z niemym przygnębieniem, nie mogąc zdobyć się na jakikolwiek ruch. Ściemniło się, do tego stopnia, że z ziejącej czernią pustki wyłuskiwało mnie jedynie zimne światło Księżyca. Kątem oka spostrzegłem zbliżającą się Yasmin. Odwróciłem od niej wzrok, mając nadzieję, że nie zmierza w moją stronę. Myliłem się.
- Na co czekasz? - radośnie lawirowała pomiędzy porzuconymi na polanie przedmiotami.
Wzdrygnąłem się, słysząc jej nienaturalnie wręcz wesoły głos. Poczułem jak po mojej skórze przebiega nieprzyjemny dreszcz. Chcąc ukrócić to irytujące uczucie, wstałem.
- Na pewno nie na ciebie - rzuciłem mimochodem, otrzepując się z tony kurzu, która zdołała przyczepić się do mojej jasnej sierści. Lśniące drobinki wyraźnie odcinały się od nikłej łuny nocnego światła.
Chwyciłem za skórzane rzemienie otaczające wieko mojej torby. Zaciągnąłem je bez trudu, z wprawą budowaną przez całe miesiące praktyk. Klamry zachrzęściły przyjemnie, dając mi pewność, że dobrze chronią zawartość sakw. Starałem się ostentacyjnie ją ignorować, żywiąc najszczerszą nadzieję, że takie zachowanie ją zniechęci. Odwróciłem się od niej, w całości poświęcając swoją uwagę na sprawdzanie drobnego ładunku. Po dokładnych oględzinach zarzuciłem juki na grzbiet, szykując się do drogi powrotnej. Ruszyłem wolnym krokiem, kierując się na główny trakt wąską, piaszczystą ścieżką, która przecinała polanę. Teoretycznie mogłem nocować w Helecho, mój domek był jednakże... w nie najlepszym stanie. Dalej nie zabrałem się za konieczne naprawy, takie chociażby jak załatanie dachu. Pragnąłem wrócić do Lapsae, nawet jeżeli jedynym miejscem, które na mnie czekało, była niewielka, zatęchła klitka w jakiejś podniszczonej kamienicy. Najgłębsze partie mojego umysłu proponowały, bym poprosił o nocleg Yasmin, odrzucałem jednak tę myśl natychmiast. Chciałem pobyć sam. Zastrzygłem uszami, rejestrując delikatny ruch. Nie mogłem tego zweryfikować, ale byłem prawie pewny, że suka w dalszym ciągu stoi raptem kilka metrów ode mnie.
- Za... Zaczekaj - wydusiła po chwili, tracąc swój zwyczajny rezon.
Westchnąłem cicho, w zasadzie nawet nie dlatego, że mnie to zirytowało. Czułem się źle. Miałem ochotę odciąć się od wszystkiego i wszystkich, zaszyć się gdzieś i po prostu odpocząć. Uniemożliwiała mi to.
- Horus powiedział, że z chęcią przyjmie cię na jakieś treningi. Może poduczyć cię w walce - zaczęła tłumaczyć, łapiąc ze mną przelotny kontakt wzrokowy.
Zgarbiłem się nieco, w wyrazie zniecierpliwienia. Tak, jasne. Z pewnością robi to z dobrego serca! Oczami wyobraźni widziałem jak, gdy tylko odszedł na kilka kroków, szydził z mojej marnej postury.
- Niech ten twój Horus lepiej powie jak najszybciej dostać się do Lapsae. Chwilowo to jest mój główny problem - warknąłem, nieznacznie strosząc sierść na karku.
Yasmin przymrużyła oczy i cofnęła się raptownie. Jej uszy opadły smętnie na boki.
- Ja... Przecież dobrze wiesz, że nie to miałam na myśli - żachnęła się, na powrót przyjmując ofensywną postawę.
Burknąłem ze złością, szurając łapami po zimnej ziemi. Moje pazury pozostawiły nań szarpane bruzdy.
- Zostaw mnie! Gdyby nie ty, mógłbym w spokoju odpocząć! - rzuciłem się do przodu, lądując niemalże pod jej pyskiem.
Wyszczerzyła kły, górując nade mną. Wytrenowane mięśnie lekko drżały pod jej skórą, jakby gotowe do ataku. Obróciłem się, ponownie wracając na drogę. Z mojej torby wydobył się charakterystyczny dźwięk obijanego szkła. Fuknęła coś pod nosem, nie siląc się nawet na jakieś słowa. Wpatrywała się we mnie z nagłą, przerażającą wręcz złością. Drżałem. Moje serce biło znacznie szybciej niż zazwyczaj. Dyszałem, z trudem łapiąc oddech. Szła za mną. Nawet nie próbowała się ukrywać. Jej łapy dudniły o podłoże cicho, lecz wyraźnie. Wręcz trzęsła się w nieopisanej furii, będąc raptem o krok od zrobienia czegoś głupiego. Nagle przyśpieszyła. Krzyknęła stłumionym głosem, będąc raptem metr ode mnie. Skoczyłem gwałtownie, by stanąć z nią twarzą w twarz. Machnąłem łapą. Z ziemi wystrzeliły cztery, zielonkawoniebieskie pnącza, łapiąc za jej kończyny i brutalnie przygważdżając samicę do gruntu.
- Może sobie tu tak posiedzisz do rana? - prychnąłem z pogardą. - Może zmądrzejesz.

Yasmin?
672 słowa

11.05.2019

Od Elijaha - Alchemia [4/4]

Nauka trwała w najlepsze. Kazała mi ponazywać jeszcze całe naręcze pierwiastków. W skupieniu przyglądałem się najróżniejszym bryłom, cieczom i kolorowym gazom. Oglądałem flakoniki z każdej strony, starałem się wycisnąć ze swojego umysłu tyle, ile tylko było możliwe. Nie mogłem jednak przypomnieć sobie czegoś, czego nigdy nie pamiętałem. Gdy zakończyliśmy ten dział, samica przeszła do reakcji. Wrzucała próbki różnych substancji do jednej kolby i kazała mi obserwować, a potem zdawać jej dokładną relację z tego, co zaszło. Zazwyczaj kiwała przecząco łbem i rozpoczynała własną opowieść, zaskakująco odmienną od mojej wersji. Następnie zaczęła szperać w swojej niby niewielkiej, ale przepastnej torbie. Po chwili gorączkowych poszukiwań, wyciągnęła zeń z trudem jakąś księgę. Otwarła ją, prawdopodobnie na przypadkowej stronie. Gdy okładka uderzyła o ziemię, w powietrze wzbił się obłok kurzu. Wzdrygnąłem się, widząc to zaniedbanie. Samica wytłumaczyła mi jeszcze kilka spraw, nie skąpiąc przy tym, raczej średnio przydatnych, ciekawostek. Przytakiwałem posłusznie, starając się skupić. Może nie była najlepszą nauczycielką, ale udało mi się wchłonąć nieco wiedzy. Nawet, jeśli nie była to zaawansowana alchemia - coś umiałem.
- Koniec szkolenia! - stwierdziła po tych męczących godzinach, nad wyraz zadowolona z siebie.
Dla odmiany również się uśmiechnąłem, nie chcąc sprawiać jej przykrości. Bądź co bądź zgodziła się mnie podszkolić, nie żądając za to żadnej opłaty. Ku mojemu zdziwieniu samica wróciła do przepatrywania najgłębszych odmętów swojej sakwy. Patrzyłem na to z dystansem, nie wiedząc, co też może mi jeszcze zgotować. Myślałem, że zapomniała wspomnieć o czymś ważnym, może chciała jeszcze coś pokazać. Rzeczywistość była jednak zgoła inna niż moje wyobrażenia. Niedługo potem światło dzienne ujrzało... jakieś wdzianko? Szczęka opadła mi prawie do samej ziemi. Torba mojej mentorki doprawdy nie miała dna. Jakieś pół metra nad ziemią lewitowała długa, fioletowoniebieska, błyszcząca peleryna. Na jej powierzchni wyrysowane były srebrne gwiazdy. Obok niej wesoło fruwała szpiczasta, pokaźnych rozmiarów czapka - pod kolor. Suka natychmiast wcisnęła na mnie "gustowne" ubranko, bez uprzedniego pytania mnie o zgodę.
- Witaj w świecie alchemii! - krzyknęła patetycznie, przybierając jakąś dziwaczną pozę.
O losie...

Koniec
323 słowa

6.05.2019

Od Horusa - Znajomość magicznych stworzeń [2/2]

- Jeszcze raz dziękuje za nocleg - Horus ukłonił się lekko i odwracając się, pomachał rodzinie dalmatyńczyka.
Pierwszą myślą jaka naszła psa, to odwiedzenie rynku i zakup nowej broni. Może później odwiedzi jakąś karczmę... albo odwiedzi Lady. Tak, to zdecydowanie lepszy pomysł. Dawno u niej nie był, może później zahaczy o domostwo młodej Yasmine i Aragona. Choć Aragon pewnie jest u Lady a Yas włóczy się gdzieś, szukając dorywczej roboty. Ruszył więc ochoczo w stronę Lapsae. W pewnym momencie usłyszał już daleka szuranie kół o wyboistą drogę, nie minęła chwila gdy siedział już na kupie siana. Udało mu się przekupić woźnicę, aby pozwolił mu z nim się zabrać. Ten na początku niechętnie nastawiony do bojownika, trwał w swojej decyzji do momentu, kiedy owczarek nie zaoferował mu nowej uprzęży dla jego konia. Wtedy jego żółtawe ślepia zaświeciły się i pozwolił mu z nim jechać.
- Ej, wojownik. O ile nim jesteś - zawołał chropowatym głosem wilczur - Poopowiadać ci o potworach?
- A co? Znasz się? - zapytał obojętnym głosem Horus, zajęty liczeniem swojego skromnego majątku w skórzanej sakiewce.
Zdążył się już wygodnie usadowić w roku bryczki do przewozu siana, znalazł nawet końską derkę, na której się położył.
- Masz przed sobą emerytowanego łowcę bestii, to chyba się znam, prawda? - karmelowy pies jeszcze raz zmierzył psa siedzącego na koźle wzrokiem - A po za tym zaoferowałeś mojej drogiej Wennie nowe otakowanie. Sam nie mam pieniędzy, a to już sparciało, rani ją w pysk...
Był silnie umięśniony i mimo wieku, nie zatracił tego "czegoś" w sobie. Kipiała od niego energia, ale i zarazem zmęczenie.
- Z chęcią - odpowiedział z narastającym zainteresowaniem - Ostatnio właśnie próbowałem się w tym kierunku trochę douczyć, wiele już zapomniałem.
- To siadaj bliżej i słuchaj.
Pies zwolnił brązowego konia do wolnego stępa i zaczął opowiadać, tak wiele i tak dużo, że czasami Horus potrzebował kilku sekund aby wszystko sobie uporządkować w głowie. Ale każde słowo, co do literki zapamiętał.

Bryczka zatrzymała się na rynku koło południa, wtedy Cyrus (tak nazywał się brązowo czarny, osiwiały wilczur) wyprzęgł Wennie z pojazdu i ruszył za nim z uwiązem w pysku. Owczarek długo szukał dobrego rymarza, ale w końcu znalazł. Wiedza jaką przekazał mu stary pies była wiele warta i chciał się jakoś porządnie odwdzięczyć, a nie na odwal. Może i zapłacił parę Soli więcej, ale był pewien że klacz będzie jeszcze długo korzystać z uprzęży.
- Do zobaczenia, wojowniku - krzyknął pies na pożegnanie.
Jego głos brzmiał śmiesznie, ale była w nim nutka dawnej potęgi. Wiek robi swoje... Horus odwrócił się i pomachał, po chwili ponownie ruszył na trakt.

415

Od Horusa - Znajomość magicznych stworzeń [1/2]

Każda godzina powoli stawała się monotonna. Owczarek krzyżował wzrok z starym zegarem, ten jednak nieubłagalnie leciał do przodu, nie zmieniając taktu nawet o sekundę. Wygodna kanapa w swym domostwie już nawet nie nadrabiała pędzącego czasu i posuwającego się o krok znudzenia.
- Nie, nie wytrzymam już... - powiedział po cichu do siebie, po czym wstał i przeciągnął się niedbale.
Miał wrażenie, że czuje, jak każdy mięsień w jego ciele drga, kiedy tylko ruszy choćby łapą. Poczłapał i chwycił skórzany pas na broń, ten miał jedynie dwie sprzączki, bez zbędnych pierdół i ozdóbek. Ubrał go jednym ruchem i telekinezą dociągnął paski, dopiero po chwili sięgnął założyć na niego sztylet Ibis i wierny Lunares. W sumie miał tylko te dwie bronie, pies zmarszczył brwi. Mało, bardzo mało jak na wojownika. Zerknąwszy do sakwy, upewnił się że ma wystarczająco Soli na zakup czegoś nowego. Wyszedł z domu w miarę pogodnym nastroju, mając nadzieję że nikt do niego nie podejdzie.

Podczas gdy truchtał do Lapsae, naszła go myśl nauki trochę o Jutrzence. Dawno już nie miał w łapach książki, a przydałoby się wiedzieć co nie co o tutejszych potworach. Horus jednak żył tu już na tyle długo, że wszystkie znał, ale chciał odnowić sobie zakurzoną wiedzę. Więc zamiast na rynek, ruszył do pewnego znajomego tropiciela. Zszedł więc z drogi głównej i skracając sobie wędrówkę, przeszedł odcinek końcowej przez las. Gdy dotarł, zapukał do drzwi i po chwili ujrzał młodego, na oko rocznego szczeniaka. 
- Witam, zastałem Henry'ego? Mniemam, że twojego ojca... - powiedział karmelowo-biały owczarek.
- Tak, już go wołam - odpowiedział piesek, na jego pysk wkradł się nieśmiały uśmiech.
Po kilku minutach Horus został powitany przez samego Henry'ego, porządnie obściskany przez jego siostrę i wycałowany w poliki przez żonę. Przez chwilę miał mętlik w głowie kto kim jest, ale szybko mu to minęło.
- Co cię sprowadza, przyjacielu? Dawno cię nie widziałem... - powiedział do Horusa stary dalmatyńczyk z siwizną na pysku - Pamiętam, jak rok temu staliśmy razem na strażnicy. My się wtedy upiliśmy, a ty przyszedłeś trzeźwy z tą suką Fallon... chyba tak się nazywała. Wtedy obiecałem ci przysługę.
- Wiesz jak to jest, raz robota tu, raz tam... - owczarek wziął oddech - Przychodzę z zapytaniem, czy nie podszkoliłbyś mnie trochę jeśli chodzi o wiedzę na temat potworów. Wiem, że masz z tym styczność bardzo często, a ja sam pozapominałem parę rzeczy... warto by było odświeżyć wiedzę.
- Nie ma problemu, możemy zacząć już teraz.

Przez kilka mocnych godzin oba psy studiowały książki i oglądały trofea myśliwskie dalmatyńczyka, jedząc przy tym placek Marble, siostry Henry'ego.

416

Od Elijaha - Alchemia [3/4]

Spojrzałem na nią z lekką, choć skrywaną irytacją. Jasne, cez. Przecież to takie  o c z y w i s t e.
- Widzisz, to akurat łatwo zapamiętać. Przybiera szczególną formę. Jaką? - zapytała z uśmiechem, zmuszając mnie do myślenia i odpowiedzi.
Zacząłem ruszać głową, by ze wszystkich możliwych stron obejrzeć fiolkę. Istotnie, szarawy twór był charakterystyczny.
- Wygląda jak... gałązki - padło z moich ust, po chwili zwątpienia.
Energicznie pokiwała łbem, na znak, że miałem rację. Schowała szkło do swojej torby, umiejscawiając je w konkretnym przedziale, odgrodzonym od innych elastyczną gumką. Przeszła się wzdłuż okazałego rzędu, przyglądając się poszczególnym przedmiotom z uwagą. Przymrużyła oczy, jakby nie była w stanie ujrzeć tego, co potrzebuje. Wreszcie krzyknęła coś pod nosem radośnie, za pomocą telekinezy podnosząc następny flakonik.
- Aha! Tego szukałam! - wróciła do mnie, podtykając mi niewielki słoiczek pod sam nos.
Uniosłem podejrzliwie jedną brew. W dalszym ciągu nie miałem do niej za grosz zaufania, a jej dziwnie wybryki tylko utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Zezowałem, by ujrzeć, co też może się znajdować w pojemniczku. Jakiś... kryształ?
- Szmaragd! - olśniło mnie, patrząc na kolor bryły.
Pomachała łbem z uznaniem. Wypiąłem dumnie pierś, pewien, że udzieliłem jedynej poprawnej odpowiedzi.
- No, powiedzmy. W zasadzie powinieneś stwierdzić, że to beryl, ale szmaragd też może być. - wzruszyła ramionami, chowając ten mój nieszczęsny szmaragd do swojego podróżnego tobołka.
Cóż za porażająca dokładność! Miałem tylko nadzieję, że nigdy nie zdarzyło się jej w ten sposób pomylić chociażby cyjanku z solą. Najbardziej zdziwiło mnie jednak to, co przygotowała dla mnie na koniec. W dziwnej kolbie był... płomień!? Nie miałem pojęcia jakim cudem znalazł się tam ogień, ale widziałem coś innego, dziwnego! Był...
- Zielony? - powiedziałem to na głos, choć wcale nie miałem zamiaru.
Prychnęła, nieco rozbawiona.
- Oczywiście! Myślisz, że płomienie mogą być tylko czerwonawe? - popatrzyła się na mnie z lekkim politowaniem. - No, już. Co to może być? - moje znudzone i pełne przygnębienia spojrzenie wyraźnie dało jej znać, że nie mam pojęcia.
Bor, jak się dowiedziałem.

cdn.
320 słów

Od Yasmin cd. Elijaha

Uśmiechnęłam się z lekka złośliwie. Samiec wyglądał zaiste interesująco, będąc obłożony torbami z wszelakimi medykamentami. Przy każdym ruchu szkliste pojemniki brzękały, tworząc z eskulapa istną żywą filharmonię. Znalazłam już czuły punkt Elijaha, będący pewnego rodzaju urazem do czegokolwiek zaprzęgniętego w konie. To się jeszcze pomęczy, w Jutrzence dyliżanse to jeden z najszybszych i najwygodniejszych transportów.
- Wybacz, ale dwugodzinny spacer nie za bardzo mi odpowiada - powiedziałam, z lekka obojętnie, usadawiając się wygodnie w bryczce.
Wyjęłam zakupione wcześniej pieczywo i podałam słodki wypiek owinięty w szorstki papier Elijahowi. Nie wiem jak on, ale ja zgłodniałam od tego jeżdżenia po kilka razy i nie wytrzymałam, kiedy poczułam smakowity zapach kruszonej rozkoszy. Od razu wybiegłam i zakupiłam kilka sztuk słodkich bułek, ostatniej nowości piekarzy.

Podróż nie trwała za długo. Tak jak poprzednio, na wyłożonej kamieniami drodze koń galopował i zwalniał dopiero na sklepisku blisko Helecho. I tym razem tak było. Jedyną różnicą była liczba owych czterokopytnych zwierząt i bardziej pojętny dorożkarz. Powóz zajechał na rynek i Elijah od razu wyszedł z powozu, otrzepując się nieco. Wyskoczyłam za nim i podałam mu torbę wypełnioną lekarstwami. Chwyciłam za jeden pasek i pokazałam łbem, aby uczynił podobnie.
- Mogę zająć się czymś niegroźnym dla życia... no nie wiem, jakieś skaleczenia. Znam jedynie podstawy, a po za tym to ty tu jesteś lekarzem.
Medyk się zmieszał, ale końcowo skinął głową, zezwalając na moje działania. Uśmiechnęłam się do niego szeroko i ruszyłam w poszukiwaniu "pacjentów". Długo szukać nie musiałam, od razu zauważyłam samca z raną na grzbiecie. Ostrożnie podeszłam, aby go nie przestraszyć czy coś, ale ten na mój widok jedynie wlepił we mnie swoje spojrzenie.
- Znam cię - powiedział na wstępie - Jesteś...?
- Mówiłeś, że mnie znasz - odpowiedziałam z lekkim przekąsem - Czyli powinieneś znać i moje imię.
Zmierzyłam psa wzrokiem, może jakiś pijany znajomy Horusa? W końcu był strażnikiem... on ta jego cała banda. Ale jeśli chodzi o trunki, to ja już więcej piłam niż ten leszcz...
- Nie... nie pamiętam. Ale wiem kim jesteś - na te słowa ponownie przewróciłam oczami.
- Dobra, co ci się stało? Jak ci mogę pomóc? - obejrzałam jego ranę ogólnikowo.
Nie była głęboka, sprawiała pewnie drażliwy ból.
- A nie widzisz, głupia? Chyba ty tu jesteś medykiem - jego oczy zabłysnęły złośliwie - Radź sobie.
- Dobra - warknęłam cicho - Zamknij się już.
- Uuuuu, jaka ostra panienka - samiec zaśmiał się tubalnie i spojrzał się na mnie groźnie.
Ten jego wzrok... nie kojarzył mi się z niczym dobrym. Mogłam pójść po Horusa lub po Elijaha, ale moja godność mi na to nie pozwalała. Przyniosłam szybko trochę spirytusu i bandaży, choć całość znalazłam na pobliskiej studni. Użyję tylko trochę i oddam... Wiedziałam, że łaciaty medyk ma przy sobie trochę lepszych specyfików, ale nie chciałam zostawiać delikwenta samego. Co jak co, ale nie wyglądał najlepiej. A skoro już tu jestem, to powinnam się na coś przydać. Starannie oczyściłam ranę alkoholem i pomalutku, kawałek po kawałku, owinęłam tułowie samca bawełnianym materiałem. Na początku wyszło trochę krzywo, ale przymknęłam na to oko. Najważniejsze, że nie wda się zakażenie. Zerknęłam na krzątającego się w pobliżu eskulapa, wyciągał co chwilę różne rzeczy i podchodził do psów, ciągle je smarując maściami czy innymi rzeczami. Przeciągnęłam się i ruszyłam do kolejnego pacjenta, będącego tym razem młodą suczką. Na jej łapie malowało się zwęglone futro i paskudne oparzenie.

Nie powiem, było to bardzo ciekawe doświadczenie w moim życiu. Szczególnie na tle ostatnich wydarzeń. Ostatnio ciągle walczyłam, spędzałam godziny na treningu umiejętności zabijania czy polowania a praca z Elijahem oderwała mnie ciągle od nauki mordu, na naukę leczenia. Ciała, jak i umysłu. Łuk zamieniłam na bandaż a strzały na różne kolorowe mazidełka. Może nie znałam działania każdego, ale trochę się nauczyłam nowych rzeczy o nich. Zamiast zabijać, opatrywałam rany. Może i brzmi to trochę głupio, ale jest to prawda. Tak więc kiedy stanęłam przed psem po skończonej pracy, na niebie malował się już późny wieczór. Szczęśliwa, ale trochę zmęczona przypatrywałam się jego poczynaniom. Słońce zaszło godzinę temu a aktualnie znikały ostatnie promienie słońca. Elijah wykorzystał większość swoich medykamentów, ale na dobry cel. Wiele psów w Helecho dostało fachową opiekę medyczną, a ci którzy trafili do mnie, także nie byli aż tak poszkodowani. Ziewnęłam i zostawiłam pracującego medyka, niech zrobi to, co ma do zrobienia. Ruszyłam szybkim krokiem do mojego domu, aby sprawdzić co u Horusa. Ten jak tylko został w miarę opatrzony, bez pytania wparował do mojego domu. Znając życie, moja i tak licha spiżarka jest już pusta... Otworzyłam drzwi, które wydały z siebie głośne skrzypnięcie.
- Yasmin? To ty? - od razu zapytał się karmelowy owczarek.
- Tak, tak. Nie jestem skrytobójcą - odpowiedziałam, śmiejąc się i od razu ruszyłam do niego szybkim krokiem.
Nie wyglądał aż tak źle, a pan od ziółek aka zawsze mam zły humor odwalił kawał dobrej roboty. Owczarek wymościł się na moim łóżku, opatulony kocem. Niedaleko dostrzegłam talerz z suszoną wędliną.
- Kojarzysz tego medyka, no, jak mu tam było... Elejej... Elek...
- Elijah - sprostowałam samca i spojrzałam się na niego wyczekująco.
Śmiesznie wyglądał próbując wymówić imię, język latał mu w pysku a on sam wydawał dziwne odgłosy.
- No, powiedz mu, że wygląda jak istne książkowe chuchro. Niech zacznie ćwiczyć czy coś... - powiedział trochę na żarty, trochę na serio - Jakby kiedyś chciał się podszkolić w walce, daj mu znać. Mam u niego mały dług i z miłą chęcią go odpłacę.
- Tak, bo do ciebie wszyscy walą się drzwiami i oknami - zerknęłam z ukosa na psa - Ty mój drogi nauczycielu. Tydzień temu, wtedy przy jeziorze prawie mnie zabiłeś...
- Ale się nauczyłaś w końcu tego przewrotu tak? Nie żartuj sobie... gdyby nie śmierć Aarona i przewrót w Jutrzence, mówiłabyś na mnie mój Generale...
- Idę coś jeszcze załatwić - krzyknęłam przy drzwiach na odchodne.
- Ubierz płaszcz, cholero - odkrzyknął z salonu - Wystarczy że ja już konam... chyba mam katar.
Ponownie roześmiałam się i wyszłam z domu, o wiele w lepszym nastroju.

Elijah czekał na coś, zerkając na wszystkie strony. Wokoło była cisza, nawet wiatr się wyciszył pod wieczór. Czuć było wszędzie zapach potu i krwi, który kontrastował z zapachami kwiatów. Był już spakowany, jedynie on sam siedział i wyczekiwał, na coś lub na kogoś.
- Na co czekasz? - zapytałam wesoło, w momencie kiedy mnie ujrzał.
Mimo że zobaczył mnie już wcześniej, wzdrygnął się na dźwięk mojego głosu. Już dawno się ściemniło, ale mi to nie przeszkadzało. Czułam się lepiej, niż za dnia. Ulice nie były pełne psów i można było spokojnie odetchnąć.
- Na pewno nie na ciebie - odpowiedział, po czym podniósł się z ziemi.
Otrzepał się z kurzu i dopiął klamry od torby. Stanęłam wyczekująco, chcąc przekazać mu wiadomość od Horusa, ale on wstał i założył na swój grzbiet juki. Zdziwiona widziałam jak pomału rusza, odchodząc. Nie wiedziałam, jak mam zareagować. Stałam tam jeszcze przez chwilę, z rozdziawionym pyskiem i smutną aurą wokoło.

Elijah?
(dzisiaj trochę krócej, ale mam dużo roboty na głowie... nie wiedziałam jak pchnąć akcję do przodu no i wymyśliłam takie coś :p)



5.05.2019

Od Elijaha - Alchemia [2/4]

Za jej namową zostawiłem kozła przed wejściem na trakt. Schowałem jego zwłoki wśród traw, by upewnić się, że żaden podróżny nie skusi się na darmowy posiłek, w momencie, gdy ja będę zajęty. Układałem ostatnie źdźbła, gdy poczułem mocne uderzenie w grzbiet. Z impetem padłem na ziemię, odruchowo przewracając się na plecy i kopiąc przeciwnika w brzuch. Zamarłem, gdy nad sobą ujrzałem... tygrysa. Skoczyłem na równe nogi, pragnąc jedynie ucieczki. Uskoczyłem przed jednym z zamaszystych ciosów ogromną łapą. Przeturlałem się po gruncie, lądując niemal pod stopami mojej mentorki.
- Już, spokój. - zaśmiała się, kładąc łapę na pysku rozjuszonego kota.
Otworzyłem pysk, zdziwiony, patrząc na nią z niezrozumieniem. Podniosłem się z trudem, dalej czując ból w miejscu, które padło ofiarą ataku zwierzęcia. Odsunąłem się jak najdalej od napastnika, woląc nie narażać się na zostanie celem po raz drugi.
- Zginąłbyś - stwierdziła bez ogródek, przekierowując wzrok na mnie.
W tym momencie realnie zastanawiałem się już, co jest z nią nie tak.
- Gdybyś był alchemikiem, mógłbyś wytworzyć kwas, który by go pokonał. - w dalszym ciągu głaskała pasiastego mordercę, nic nie robiąc sobie z faktu, że byłem nieco poobijany i zirytowany.
Wolałem już nic nie mówić, choć z miłą chęcią podważyłbym zasadność tego twierdzenia. Wydawało się zupełnie bezsensowne - chyba, że ów samica nosiła przy sobie żrące kwasy, zawsze.
- Najpierw podstawy! - znowu zaczęła gadać do siebie.
Wysypała ze swojej torby najróżniejsze flakoniki, fiolki, słoiki, pojemniki, szkiełka, kolby... I w zasadzie wszystko, co tylko mogłem sobie wyobrazić. W każdym z nich znajdowała się inna substancja - od kolorowych gazów, przez najróżniejsze ciecze, po sztabki czy inne ciała stałe. Niektóre były również mniej oczywiste - jakieś dziwne żelki, galaretki, ziarnka... Patrzyłem na to z mieszaniną podziwu i zakłopotania.
- No, ponazywaj mi to wszystko! - jednym ruchem rozłożyła przede mną flakoniki w dwóch rządkach.
Zaciąłem się z głupawym wyrazem pyska.
- Eee... metal? - wyjąkałem, marszcząc brwi.
Zachowała się tak, jakbym opowiedział jej najlepszy kawał, jaki słyszała od lat.
- Cez! Cez, skarbeńku!

cdn.
316 słów | Walka

Od Elijaha - Alchemia [1/4]

Ze spokojem obserwowałem kozła, który pasł się kilka metrów ode mnie. Była to rasa często hodowana w Eos - nie znałem co prawda jej nazwy, ale kojarzyłem wygląd. Ten konkretny osobnik żył dziko. Stada nieraz uciekały i jakoś aklimatyzowały się do życia w lesie czy na niezamieszkanych przez psy łąkach. Ten zapewne miał w sobie krew dzikich zwierząt już od pokoleń. Poruszał się swobodnie, ale jednak czujnie. Bez problemu selekcjonował rośliny, zjadając tylko te nieszkodliwe. Był drobny.
- Taka specyfika gatunku... - wzruszyłem ramionami, mówiąc sam do siebie.
Podniósł łeb, leniwie przeżuwając kolejną porcję zielska. Schyliłem się. Wolałem jeszcze się nie ujawniać. Mogłem co prawda użyć mocy i po prostu nakazać roślinom, by spętały mu nogi, a nawet - udusiły zwierzę, w moim mniemaniu była to jednak gra niewarta świeczki. Wymagało to dużo energii, w dodatku nie rozwijało mojej osoby w żaden sposób. Musiałem ćwiczyć. Po ulicach Lapsae przechadzało się wiele dobrze zbudowanych psów. W zasadzie każdy kultywował jakąś formę treningu, tymczasem ja odstawałem od nich, znacząco. Podkradłem się bliżej, jednocześnie kierując się w prawą stronę, by znaleźć się poza polem widzenia kozła. Stworzenie zbytnio było skupione na mozolnym przeżuwaniu. Wiedziałem, że musiałem załatwić tę sprawę szybko. Siłą nie pokonam go na pewno - potrzebowałem dobrej pułapki. Niemal pełzałem po trawiastej ziemi, kryjąc się przy samym gruncie. Biała sierść zwierzęcia odbijała promienie słoneczne, czyniąc go idealnym, dobrze widocznym celem. Byłem od niego już wręcz na wyciągnięcie ręki, gdy mięśnie ssaka zadrgały. Zwęszył podstęp. Chciał się odwrócić lub uciekać. Skoczyłem. Przeorałem pazurami jego zad, pnąc się wyżej, na plecy. Zacisnąłem szczęki na muskularnym karku. Mocniej wbiłem szpony, by zapewnić sobie równowagę. Kły uszkodziły tkanki, przechodząc coraz głębiej. Kozioł padł na ziemię pod moim ciężarem. Szarpał się, kopał, beczał w przestrachu. Teraz albo nigdy. Przekrzywiłem łeb, przetrącając mu tym samym kark. Ostatnie pośmiertne skurcze trzęsły jego kończynami. Oczy wywróciły mu się białkami do góry. Padł.
- Naucz ty się lepiej alchemii. - do moich uszu dobiegł znajomy głos. - Nie musiałbyś się przynajmniej tak rzucać. Wystarczyłoby wytworzyć truciznę. - odwróciłem się w stronę dźwięku.
Suka, brązowa, niewielka, okryta charakterystycznym płaszczem. Widywałem ją kilka razy, ale nie znałem jej imienia.
- Wolę tradycyjne metody. - zacząłem taszczyć ciało kozła w stronę drogi.
Uśmiechnęła się tajemniczo.
- Myślisz, że alchemia używana jest tylko w polowaniu? Mylisz się, głupcze! To niesamowicie przydatna umiejętność, szczególnie dla kogoś takiego jak ty. - wzruszyłem ramionami, siłując się z martwym zwierzęciem.
Podeszła do mnie, jednocześnie pomagając mi pokonać niewielką górkę.
- Chodź, mogę cię nauczyć. To nie potrwa długo - zaproponowała dobrotliwie.
Chciałem ją zbyć, lecz jej nalegania sprawiły, iż w mojej głowie pojawiły się obrazy, które wręcz wychwalały tę dziedzinę. Może faktycznie to dobra decyzja?
- Prowadź więc, pani. - skłoniłem się z uśmiechem.

cdn.
439 słów | Polowanie

Od Elijaha cd. Yasmin

Błagalnie wzniosłem oczy ku niebu, wręcz modląc się o to, by wreszcie zamilkła. Rozjuszona suka wydawała się za to niezrażona. Patrzyła się na mnie wyczekująco, uprzednio przenosząc ciężar ciała na lewą stronę. Przechyliła łeb, a jej uszy opadły ku dołowi. Z tego co zdążyłem się zorientować, była dorosła, a jednak stale miała w sobie pierwiastek wyglądu szczeniaka.
- Nie mamy całego dnia - przypomniała, niby spokojnie, choć z nutką uszczypliwości w głosie.
Milczałem. Nie oznacza to jednakowoż, że po prostu stałem tam bezrefleksyjnie, niemo wpatrując się w jakiś bliżej nieokreślony punkt - o nie. W myślach kalkulowałem, co bardziej mi się opłaca. Oczywiście skazywanie samego siebie na towarzystwo Yasmine było posunięciem wręcz masochistycznym, lecz nawet ja nie mogłem całkowicie zlekceważyć dobra pacjentów. Może, skoro proponowała pomoc, wiedziała co nieco na temat medycyny, a nawet jeżeli nie - mogła się przydać w innych czynnościach. Miło mieć pomocnika nawet przy prozaicznym noszeniu wody.
- Chodź. Przydasz się. - westchnąłem, kierując się w stronę obskurnych drzwi oberży, która zaoferowała mi kupno mieszkania.
Otworzyłem białe, pokryte zdartą farbą wrota. Szybko pokonałem ciemny korytarz, ignorując głośne śmiechy i odgłos chlupoczącego w kuflach piwa. Karczma zlokalizowana na dole budynku była wiecznie żywa, nie pozwalając mi się skupić. Irytując się tym harmidrem, przekląłem pod nosem. Moim bluzgom towarzyszył cichy chichot rozbawionej Yasmin, która stale trzymała się za mną. Skierowałem się na schody, szybko wspinając się po stromych stopniach. Z lekką zadyszką dotarłem na drugie piętro. Skrzywiłem się, gdy w pełni zrozumiałem, że musiałem wrócić do mojego mieszkania. W dodatku z gościem. Należało tu uprzątnąć, jak najszybciej. Skarciłem się w myślach; nie czas na to. Spokoju nie dawał mi jednak fakt, że prócz bałaganu w Lapsae, czekał mnie jeszcze dziurawy i przeciekający dach w Helecho. Może lepiej byłoby wynająć eksperta?
- Mógłbyś się... - odchrząknęła, chcąc zwrócić moją uwagę. - Pospieszyć?
Rzuciłem jej kolejne z repertuaru moich morderczych spojrzeń. Zamilkła, choć wyraźnie niezadowolona. Podszedłem do lichego, ale dosyć sporych rozmiarów stołu. Na jego blacie rozłożone były wszelkie sakwy, słoiki i inne, najróżniejszego kształtu pojemniki, jeszcze nie uporządkowane, czekające na to, aż znajdę im ich miejsce. Przejrzałem je pobieżnie. Było ich dużo, co tylko utrudniało mi znalezienie tego, czego potrzebowałem.
- Pomóc ci? - ponowiła pytanie, jakby zapominając o fakcie, że przed chwilą jej na to pozwoliłem.
Przybrałem nieco niezadowolony wyraz pyska, gdy samica podeszła do stołu. Powiodła wzrokiem po moich zbiorach bez słowa. Przystanęła przy kilku, dokładniej oceniła liście i łodyżki ziół. Spojrzała na etykiety, którymi obarczone były poszczególne pojemniki. Jej uwagę szczególnie zwróciły dwa - gęsta, zielona maź i nieco bardziej wodnista, niebieskawa. Po chwili rozeznania, z pewnością siebie, wskazała właśnie te słoiki.
- Medycy najczęściej używali podobnych składników - oznajmiła krótko, wzruszając ramionami.
Potem jak gdyby nigdy nic wolnym krokiem udała się w kierunku drzwi, zostawiając mnie w osłupieniu. Mój szok spowodowała nie jej brawura, lecz fakt, że wybrała dobrze. Istotnie, właśnie tych medykamentów zamierzałem użyć - nie mogłem ich jedynie znaleźć. Yasmin była jednym, wielkim kłębkiem niewiadomych. Jej osoba wymuszała coraz więcej pytań, a odpowiedzi - jak nie było, tak nie ma. Była tylko wyśmienitą obserwatorką czy faktycznie coś wiedziała o medycynie? Próbowałem odgonić od siebie te natrętne myśli, by skupić się na zadaniu. Jednym ruchem zgarnąłem wszystko, co było mi potrzebne, na tyle wprawnie, że całość wylądowała w mojej podręcznej torbie. Ugiąłem się lekko pod niespodziewanym ciężarem - już zapomniałem, jak to jest taszczyć ze sobą pół lecznicy. Spojrzałem na drzwi. Yasmine już tam nie było. Szepnąłem coś błagalnie. Zostawiła mnie? Poszła sama? Zdecydowała, że nie chce się bawić w lekarza? Żwawym krokiem ruszyłem na dół, rozbawiając przechodzącego schodami psa, towarzyszącym mi dźwiękiem zderzających się słoików. Młodziak śmiał się skrycie pod nosem, tymczasem ja warknąłem na niego, pragnąc go uciszyć. Udawał, że odzyskał powagę, ale stale widziałem radosne ogniki w jego ciemnych oczach. Przyśpieszyłem. Powoli zaczynało irytować mnie to całe Lapsae. Gdyby nie fach, który wykonuje oraz wiążącą się z tym konieczność bycia łatwo dostępnym, zapewne zaszyłbym się gdzieś w najgłębszych odmętach terenów Sfory Jutrzenki. Opuściłem kamienicę, kierując się na wybrukowany, szeroki, główny trakt. Żołądek ściskał mi się na myśl, że powinienem po raz kolejny przywołać jakiś powóz. Wolałbym pójść na piechotę. Szczerze nienawidziłem tego środka lokomocji - z dwóch powodów. Za to, że czułem się tam, jakby ktoś grał mną w koszykówkę oraz za to, że było to stosunkowo drogie. W moim plemieniu, ani w czasie wyprawy, nie miałem przy sobie nawet grosza. Nie potrzebowałem pieniędzy. W Eos udało mi się co nieco zarobić, dalej były to jednak smętnie małe ilości. Wystarczyło, że wydałem kilkanaście soli na pośpieszną przejażdżkę do Helecho.
- Będziesz tu tak stał? - z zamyślenia wyrwał mnie czyjś, nieco drwiący głos.
Gwałtownie odwróciłem się w stronę dźwięku, trochę przestraszony. Zobaczyłem tam Yasmin - a jakże. Opierała się o szorstką powierzchnię budynku, niknąc w porywistym tłumie. Podszedłem do niej, przepychając się przez potok innych psów.
- Wsiadaj. - bez emocji wskazała na dorożkę, zaprzęgniętą raptem w jednego konia, którą zdążyła zatrzymać już wcześniej.
Posłałem jej błagalne spojrzenie, z nadzieją, że zmieni zdanie i jakimś cudem zapewni nam odmienny środek transportu. Była jednak nieubłagana.

Yasmin?
820 słów

Od Aspen - Pożoga [1/3]

Pomalutku, kroczek za kroczkiem wyszłam zza kamienicy i biegiem popędziłam na ulicę. Kilka metrów za mną, podążał młody szczeniak. Moi prześladowcy na pewno mnie nie zauważą... szczeniaka też chyba nie. Miałam wrażenie, że każdy pies wlepia we mnie swe parzące spojrzenie. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, ale jedynie sprawiło to że jeszcze bardziej sprowadziłam na siebie cudzy wzrok. Farba, która kapała z mojego futra leciała na wszystkie strony brudząc każdego, kto obok mnie przechodził. Jakiś pies zaklął i rzucił obelgę w moją stronę, zapiszczałam ze strachu. Biegnąc, moja łapa zahaczyła o wystającą cegłę i wylądowałam z jękiem na ziemi. Czułam, jak ostre kanty kamienia drapią moją łapę od góry do dołu a ja sama przewalam się na bok. Ciężki oddech strachu towarzyszył mi do momentu kiedy nie wylądowałam uderzając w ścianę. Otworzyłam opuchnięte oczy i dojrzałam obraz przedstawiający smoka wśród kłębów ognia. Jaskrawe kolory raziły mnie w jasne oczy a w gardle zaschło. Moje ciało przeszedł dreszcz a ja sama mimowolnie wstałam i lekko się zataczając, poczłapałam jak najdalej od tego obrazu. Poczułam nad sobą oddechy trzech psów, które z perfidnymi uśmiechami ruszyły w moją stronę. Zaraz się zacznie, z moich oczu pociekła niewinna łza. Uderzenie, które miało nastąpić, zaczęło się przeraźliwym krzykiem i ... cała moc z niego się ulotniła. Otworzyłam szerzej ślepia i zobaczyłam czarną, wielką sukę. Jej zwężone oczy błyszczały lekko a skórzany płaszcz powiewał w momencie skoku. Jednym ruchem podpaliła ogony mych prześladowców i głośno zawarczała kilka przekleństw, łapiąc tym samym mego towarzysza niedoli w pysk. Szczenię pisnęło radośnie i posłało mi uśmiech.
- Mówiłam, że ciocia przyjdzie i wam przywali! - krzyknął na odchodne, kiedy to samica postawiła go na ziemię.
Zbliżyłam się na parę kroków, dopiero wtedy dostrzegłam, że ta jego "ciocia" na ową ciocię nie wygląda. Może nie młoda, ale za to harda, silna i o złowrogim wzroku. Wyczułam ogień, moc ognia. Gorący... Bardzo. Nie za potężna potęga mocy, ale dość mocna aby walczyć.
- Jak wywołaś ogień? I czy ja mogę to uczynić? - tak brzmiało moje pierwsze pytanie ku zdziwieniu obu psów.

4.05.2019

Od Yasmin cd. Elijaha

Spojrzałam się na łaciatego psa i podeszłam krok bliżej. Cała ta sytuacja mnie dobijała, choć mogło być o wiele, wiele gorzej. Mogłam się domyślić, że Horusowi nic nie będzie a ja zrobię z siebie jedynie idiotkę. Szczeniakiem nie jesstem, więc takie zachowania bardziej zwracały uwagę niż gdybym nim była. Owczarek może i wygląda na lichego, ale nic zagraża jego zdrowiu lub życiu. Zbyt twardy idiota, ponoć głupi szczęście mają... Cicho westchnęłam i podniosłam wzrok.
- Gdybyśmy zabrali go ze sobą, byłoby trochę szybciej, prawda? W końcu masz to swoje... mieszkanie- pies kiwnął łbem niekoniecznie szczęśliwie, ale potwierdzająco a ja po chwili dodałam - Idę zorganizować jakikolwiek transport. Może znajdę jakiś powóz.
Medyk chciał coś powiedzieć, ale pokręcił pyskiem ze skwaszoną miną i wolnym krokiem ruszył w stronę mokrego Horusa. Tak, chyba ostatnia podróż dorożką nie za bardzo mu się spodobała. No cóż, drugi raz nie będę biec do Lapsae gdy nie ma takiej potrzeby. Ma szczęście długo szukać nie musiałam, prawie od razu natrafiłam na zgrabny powóz zaprzężony w trzy chyżonogie konie. Dwa drzemały a jeden, środkowy, ciekawsko na mnie spoglądał zza pasków uździenicy.
- Dzień dobry. Weźmie pan podwózkę do Lapsae? - zapytałam głośno sprzedawcy aby wyrwać go z drzemki, podchodząc tym samym bliżej psa siedzącego na ławeczce. On chrząknął i dopiero po chwili zareagował.
- Zależy panience żeby się gdzieś dostać na czas czy raczej na spokojnie? - wydusił z siebie i przetarł zmęczone oczy.
- Szybko - od razu odpowiedziałam a on zaczął wolno dopinać paski przy dyszlu.
- Dobrze, zapłata? Ile ma pani przy sobie?
- Mogę dać trzydzieści Soli za przejazd w jedną stronę dla trzech psów. Ani monety więcej - zacisnęłam łapę na grudce ziemi. I tak już przepłacałam srogo, taka jazda nie powinna kosztować więcej niż piętnaście.
Pies mruknął zadowolony i zachęcająco zaprosił mnie łapą do środka. Wskoczyłam a on popędził konie.
- Na rynku czekają moi znajomi - powiedziałam i sama ułożyłam się wygodnie na starym, trochę obtartym i cuchnącym końskim potem kocu - Szybciej! Nie płacę ci za taką wolną jazdę.
Pomarańczowy pies przewrócił oczyma i potrząsnął wodzami.

Gdy zajechaliśmy te kilka kroków dalej, łaciaty pies rozmawiał z innym wojownikiem, który leżał na ziemi z nienaturalnie wygiętą łapą. Na jego pysku malował się ból, choć nie tylko on miał podobne obrażenia. Przecież są jeszcze inni niż tylko karmelowy owczarek... zapomniałam, zaślepiona troską o mego głupiego wujka. W sumie wygląda na to, że on tu ucierpiał najmniej. Dostrzegłam w małym tłumie Horusa, który lekko utykając przechadzał się, aby zapewne rozprostować zastałe kości. Zdążył już przeczyścić swoją broń, która suszyła się oparta o drzewo. Gdy tylko medyk mnie zobaczył, podszedł do mnie z obojętną miną, trochę niepasującą do sytuacji i klimatu wydarzenia. Jego mimika wskazywała jedynie, że ma jakiś w cel w którym jestem jedynie nędznym trybikiem lub osobą, która mu pomoże. Skrzywiłam się wewnętrznie, ale tego nie okazałam. Bryczka zwolniła do wolnego chodu, gdy podszedł do nas.
- Yasmin, będę musiał wrócić - powiedział dość szybko - Jest tu jeszcze kilka psów które będą potrzebowały pomocy medyka. Szczerze, wątpię aby jacyś inni się tu zjechali w międzyczasie.
- Dobra, wsiadaj - chciałam podać psu łapę, ale ten zdążył chwycić się relingu powozu i wspiąć się sam. Dałam znak woźnicy w postaci klepnięcia w podłogę, aby przyśpieszył konie. Przez sekundę mignęło mi, że użył mojego imienia a ja się mu nawet nie przedstawiłam, ale ta myśli szybko mi uleciała.
Łaciaty usiadł obok mnie i od razu skierował wzrok w narastający gąszcz głównej drogi do Lapsae. Ta jedynie przez chwilę była leśną i wyboistą drogą, gdy zaczynała się główna, zaczynało się i proste, wyłożone kamieniami sklepisko. Tam z truchtu rudawy pies popędził zwierzęta do dzikiego galopu, gdzie srokatym koniom leciała piana z pyska. Złapałam się mocniej boku bryczki, podobnie uczynił także lekarz. Chcąc, aby dosłyszał moje pytanie, zbliżyłam się do niego na jakieś dwa kroki.
- Jak ty właściwie masz na imię? Nie było jakoś okazji na przedstawianie się a ty znasz moje mienie - powiedziałam dość głośno, aby wyraźnie zrozumiał - Wiem, że to nie jest pora na rozmowę, ale... no. Jeszcze jakieś dwadzieścia minut jazdy.
Na początku myślałam, że w ogóle się nie odezwie. Siedział cicho przez kilka minut i dopiero po chwili obrócił głowę w moją stronę. Jego niebieskie oczy w ogóle się nie dopasowały do sierści, ale miałam wrażenie, że żadne inne by do niego nie pasowały jak właśnie te.
- Moje imię brzmi Elijah - opowiedział na moje pytanie, nie dodając nic od siebie. Nic, żadnego słowa o czymkolwiek innym, które odpowiadałoby na coś innego niż moje pytanie. Zmarszczyłam brwi. Swoją drogą, ciekawe imię.
- Ehm, no dobrze. A coś więcej? No weź powiedz cokolwiek od siebie...
- A po co? Nie widzę chwilowo żadnej potrzeby, abym opowiadał swoją historię życia - oznajmił spokojnie swoją opinię samiec i ponownie pogrążył się w rozmyślaniach, wpatrując w jeden nieruchomy punkt.
Miałam ochotę go wywalić z tego wozu, ale odetchnęłam głęboko i przyjęłam uśmiech na pysku. Wobec każdego jesteś zawsze w miarę przyjazna, dlaczego teraz miałoby być inaczej?
- Na przykład po to, że rozmawiamy. Jak pies z psem, co oznacza, że warto coś powiedzieć - stwierdziłam i zmierzyłam osobnika wzrokiem.
Nie budził mojej niechęci, bardziej umacniał rosnące zaciekawienie jego interesującą osobistością.
Kilka minut ciszy nie zmusiło psa, aby wydał z siebie jakiekolowiek słowo.
- To może ja zacznę - posłałam mu spojrzenie mówiące "ucz się od mistrza" - Jestem Yasmine, jak juz wcześniej wspominałam. Lubię okazjonalnie dobrze wypić a Horus to jeden z członków mojej przyszywanej rodziny. Teraz twoja kolej. No, cokolwiek.
Moje pytające zerknięcie na niego nie pomogło, w końcu to on westchnął i oparł się o ścianę powozu.
- Nie dasz mi spokoju? - powiedział jakby od niechcenia - Mam ważniejsze sprawy na głowie niż jakieś głupie gadki.
- A jakie to to na przykład? Może się nimi podzielisz? - cicho odpowiedziałam z przekąsem, uginając uszy do tyłu.
Moja irytacja sięgała już granic a cierpliwość nie należała do moich mocnych stron. Już nie chodziło o sam fakt przyjemnej rozmowy a o utraconą postawę.Dałabym spokój sobie i jemu, gdyby nie to groźne spojrzenie które rozjuszyło mnie od środka.
- Hm? Chcesz wiedzieć? - prawie na mnie warknął, na co ja także przyjęłam bardziej agresywną postawę - Na przykład takie jak pomóc tamtym psom!
- Cicho mi tam, chyba kilka ghuli lub popielarzy będzię przechodziło drogą - powiedział pośpiesznie dorożkarz, dało się słyszeć nutę strachu w jego głosie.
Uniosłam brwi w pogardzie i zdziwieniu. Ciekawie, jechałam z psem który nie rozróżnia dwóch osobnych odgłosów. Pewnie będzie to kompletnie coś innego niż wymienił, może też groźnego. Natychmiastowo wstałam i oddalając się od samca, usiadłam w innym miejscu pod pretekstem sprawdzenia terenu. Poprawiłam kołczan i przejechałam opuszką łapy po cięciwie łuku, sprawdzając napiecie. Niby zwykła treningówka, ale pies się przyzwyczaił... Już od dawna myślałam nad zakupem nowego, no ale cóż. Nie zawsze fundusze są odpowiednie. A na szmelc Soli nie będę marnować. Usłyszałam jak coś przechodzi niedaleko odkrytej dorożki, więc telekinezą napięłam łuk i wycelowałam ogólnie w te głupie chaszcze. Nie wiedziałam co z nich wyjdzie, ale zawsze coś mogło mnie zaskoczyć, prawda? Cholera wie. Nie miałam ochoty cierpieć jakichś ran, więc po prostu traktowałam to jako zwykłe zabezpieczenie. W końcu coś wyskoczyło, coś będące w swej istocie lisem, który przebiegł za wozem zanurzając się od razu w zielonej kniei. Uśmiechnęłam się pogardliwie i schowałam strzałę do kołczanu a łuk zapięłam kilka centymetrów nad zebranymi strzałami.
- Niech się panienka nie wysila, to lis był - odpowiedział woźnica - Ale byłby piękny płaszcz z jego futra...
- Nazwij mnie jeszcze raz panienką, panią lub czymkolwiek innym a nie bedę miałą oporów aby poderżnąć ci gardło - słowa pozwoliły na ucieczkę wszystkim zebranym emocjom - Jedź do celu, taka była umowa, prawda?
Samiec przełknął ślinę, obrócił się i nerwowo popędził konie. Dopiero po wypowiedzianych słowach zdałam sobie sprawę, że nie miałabym nawet czym to zrobić... Usiadłam po drugiej stronie wozu i położyłam łeb na łapach, przymykając lekko oczy.

Zatrzymaliśmy się gwałtownie tuż przed starą kamienicą. Zdążyłam się już uspokoić i odsapnąć trochę, cała złość uleciałą. Głupio mi się zrobiło z całej tej afery, gdy się mocniej zastanowić. Mogłam dać spokój Eliahowi, w końcu mi to normalnie przekazał. Zeszłam z wozu i wodziłam przez chwilę oczami za łaciatym , który właśnie przekraczał próg budynku. Przełknęłam ślinę i zdobyłam się na gest w ramach ugody.
- Nie potrzebujesz może pomocy? - zadałam jedno, jedyne pytanie i lekko przymknęłam oczy, niecierpliwie oczekując na odpowiedź.
Miałam cichą nadzieję, że się zgodzi. Ale po naszej ostrej wymianie zdań, nic na to nie wskazywało.

Elijah?
(jaka będzie twoja decyzja? c:)

Od Elijaha cd. Yasmin

Wparowałem żwawym krokiem do mieszkania. Niemal drżałem z emocji. Przed chwilą przyszło mi kłócić się z jakimś półgłówkiem, rzekomo właścicielem całego tego budynku. Poprosiłem o schludną izbę. Tymczasem on dał mi to! I jeszcze zażądał za to sporej opłaty! Już żałowałem wszystkich wydanych na ten cel soli , gdy tak patrzyłem na to istne uosobienie nędzy i rozpaczy. Miałem wrażenie, że ściany pokryte są wilgocią. To tłumaczyłoby ten odór stęchlizny unoszący się w pomieszczeniu. Użyłem telekinezy, by otworzyć niewielkie, otoczone białą ramą, okno. Zabrudzone szyby rozwarły się z charakterystycznym dźwiękiem wprawionego w ruch szkła. Czy ktokolwiek w ogóle tu sprzątał? Posadzka była złożona z drewnianych, wytartych już paneli. "Przynajmniej nie są popękane i zamoczone" próbowałem się pocieszyć, choć niewiele to dało. Wznowiłem marsz, chcąc rozejrzeć się po tej klitce, całkiem ignorując fakt, że mogłem objąć ją wzrokiem, stojąc w miejscu. Nagle coś innego zwróciło jednak moją uwagę. Kroki. Szybkie, pośpieszne kroki, odgłos łap odbijających się od kolejnych stopni schodów. Odruchowo odwróciłem się w stronę dźwięku. Właśnie wtedy do moich uszu dobiegło też pukanie. Zmarszczyłem brwi, nieco zdziwiony. Ktoś stał za niedomkniętymi drzwiami - widziałem cień jego sylwetki.
- Proszę! - krzyknąłem, nieco zirytowany, choć jeszcze spokojny.
Wkrótce moim oczom ukazała się suka, a przynajmniej na to wskazywała jej budowa - choć była ode mnie nieco wyższa i zdecydowanie bardziej umięśniona, można w niej było dostrzec tę charakterystyczną delikatność i subtelność. Samica, zdyszana, wymęczona prawdopodobnie po długim biegu, powiodła wzrokiem po klaustrofobicznym mieszkaniu. Skrzywiłem się od razu - czy naprawdę myślała, że mógłbym żyć w takich warunkach? Podszedłem do niej szybko, starając się przekierować jej uwagę. Czułem obrzydzenie do tego miejsca, a jej oceniająca mina tylko utwierdzała mnie w tym przekonaniu.
- Co cię tu sprowadza? - zapytałem, dając jej chwilę na odpoczynek.
Stała w progu, najwyraźniej nie chcąc tracić czasu na głupie pogawędki. Jej klatka piersiowa naprzemiennie unosiła się i opadała, w przyśpieszonym rytmie.
- Do Helecho przyjechał cyrk. Zwierzęta się wydostały. Horus... Horus tam poszedł! Jest ranny! - nieskładne, zdawkowe zdania, przerywane były momentem na zaczerpnięcie tchu.
Kiwnąłem łbem, na znak zrozumienia. Suka patrzyła się na mnie, wyczekująco, licząc na jakąkolwiek decyzję. Przełknąłem ślinę, w geście niewielkiego zdenerwowania. Nigdy nie zdarzyła mi się taka sytuacja. W zasadzie ów tajemniczy Horus miał być moim pierwszym pacjentem na terenach Sfory Jutrzenki.
- Zaprowadź mnie tam. - skinęła i ruszyła przed siebie, biegiem, przeskakując po kilka stopni naraz.
Narzuciła wyjątkowo szybkie tempo. Musiałem nieźle się namęczyć, by zbytnio nie odstawać. W kilkanaście sekund pokonaliśmy dwa piętra, opuszczając tym samym budynek. Z trwogą patrzyłem, jak suka kieruje się w stronę Helecho. Naprawdę chciała biec aż tam? Dorożka, która akurat przejeżdżała, okazała się być wręcz darem od losu.
- Hej, zatrzymaj się! - krzyknąłem, niemal wbiegając pod koła wozu.
Kudłaty dorożkarz wykonał polecenie i natychmiast ściągnął wodze, ratując mnie tym samym przed zarobieniem kopniaka od któregoś ze zwierząt. Zagwizdałem, by zwrócić uwagę biało-czarnej samicy. Bez pytań wskoczyła na bryczkę, ja za nią. Gwałtownym ruchem wyszarpałem brzęczącą sakiewkę z torby i rzuciłem kilka soli na kozioł.
- Do Helecho! - zdążyła rozkazać w międzyczasie samica.
Pies machnął wodzami, wprawiając konie w ruch. Zwierzęta skręciły gwałtownie, kierując się na główną drogę, która wychodziła z Lapsae. Ruszyły galopem. W powietrzu unosił się głośny tętent ich kopyt. Oparłem się o bok wozu, próbując zachować równowagę. Mimo kurczowego chwytu kołysałem się na boki w zawrotnym tempie. Zbierało mi się na wymioty. Droga powoli się zwężała i stawała bardziej wyboista. Dziury w bruku były wyraźnie odczuwalne, gdy któreś z kół w nie wpadało, przyprawiając mnie niemal o zawał. W głowie odliczałem każdą sekundę, błagając, by to jak najszybciej się skończyło. Zamknąłem oczy, licząc na jakąś poprawę. Moje nadzieje były jednak płonne.
- Wysiadamy! - nieznajoma szturchnęła mnie, dosyć brutalnie, gdy byłem już prawie w stanie agonalnym.
Potraktowałem te słowa jak zbawienie i natychmiast wyskoczyłem z tego piekielnego obiektu. W tamtym momencie nie musiała już nigdzie mnie kierować. Na polanie wznosił się spory, czerwono-żółty, pasiasty namiot. Był wsparty na jakichś kijach, obszerny, ale niezbyt wysoki. Płachta była przedarta w kilku miejscach. Jeśli dobrze liczyłem, minęła jakaś godzina od czasu, gdy suka opuściła Helecho. Tyle wystarczyło - kryzys został zażegnany, choć wiele jeszcze było do zrobienia. Niejeden pies przypłacił tę walkę ranami. Szykowało mi się sporo pracy. Stanąłem jak wryty. Miałem przeczucie, iż byłem tu jedynym medykiem. Wkrótce zapewne dotrą kolejni, w tamtym momencie musiałem sobie jednak poradzić w pojedynkę. Chciałem podejść do pierwszej lepszej grupki, lecz samica mnie powstrzymała. Wskazała łapą na łaciatego bordera, szepcząc przy tym ponownie jego imię. Sierść Horusa splamiona była krwią. Niechybnie był ranny, nie powiedziałby jednakże, iż cała posoka należała do niego. Musiał rozgromić sporo wrogów. O jego nie najgorszym stanie świadczył również dziarski, nieznikający z pyska uśmiech, gdy spokojnie konwersował z innymi wojownikami. Zdziwiona, najwyraźniej, takim obrotem spraw, suka podbiegła do swojego przyjaciela. Chciała rzucić mu się na szyję, ale ostatecznie powstrzymała się od tego wylewnego gestu.
- Yasmin? Gdzie byłaś? Zdążyłem się obudzić i nie mogłem nigdzie cię znaleźć! - owczarek oderwał się od rozmowy, by powitać swoją znajomą.
Uniosłem jedną z brwi. Dopiero wtedy zrozumiałem, że czarno-biała nawet mi się nie przedstawiła. Tak czy inaczej, ranny wojownik mnie wyręczył. Poznanie imion tych, którym miałem pomóc, było wyjątkowo przydatne.
- Chodź, trzeba cię opatrzyć - powiedziałem spokojnie, mierząc go wzrokiem.
Horus nie oponował. Bez słowa udał się za mną, w stronę sporej, dębowej beczki, którą zauważyłem już wcześniej. Skinąłem na niego głową - doskonale wiedział, o co mi chodziło. Musiał się obmyć, używając do tego wody zawartej w baryłce. Bez tego nie mógłbym w pełni ocenić skali jego obrażeń. Obserwowałem go, gdy wykonywał moje polecenie. Dopiero wtedy byłem w stanie ujrzeć jego sylwetkę, która uprzednio skrywała się za długim, gęstym futrem. Był szczupły, lecz nie wychudzony. W jego ciele doskonale widziałem siłę i potęgę, wytrzymałość wyćwiczonych mięśni. Podszedłem bliżej, gdy skończył. Ostrożnie przeczesałem jego sierść, nie chcąc sprawiać mu dodatkowego bólu. Przez prawy bok biegła rozległa, stale krwawiąca szrama. Przekląłem pod nosem. Wymagała szycia, lecz na to było już za późno. Zdziwił mnie charakter rany - cięta. Mógłbym przysiąc, że wyglądała jak zadana długim, ostrym pazurem. Z kim oni właściwie walczyli? Znalazłem jeszcze kilka pomniejszych zadrapań, a nawet ugryzień. Powoli zaczynałem układać plan leczenia, gdy spostrzegłem jedną, ważną rzecz - nie miałem przy sobie praktycznie niczego. Co najwyżej mogłem użyć mocy, by któreś z potrzebnych ziół wyrosło mi u stóp, lecz taką roślinę trzeba było przerobić.
- Muszę iść do domu. Horus potrzebuje kilku maści, których nie mam przy sobie - tym razem zwróciłem się do Yasmin, tłumacząc jej sytuację.

Yasmin/Horus?
1061 słów


1061 słów → 10೧ + 50೧, [1/4] zaawansowanej medycyny

3.05.2019

Powitajmy Aspen!

Powitajmy nowego psa w sforze!
Aspen to trzyletnia suczka nieokreślonej rasy, która na razie nie pracuje w żadnych fachu.
Podczas wizyty u Wyroczni poznał swój żywioł - eter.
Teraz zostanie oprowadzona po terenach sfory przez Przewodnika.

Chcę poznać ją lepiej!

Od Yasmine

Można by powiedzieć, że miałam już dość. Stałam na środku polany w środku nocy, poobijana i styrana dość brutalnymi ćwiczeniami. Czułam, jak kropelki potu spływają mi po sierści a opuszki łap zostawiają wilgotny ślad. A skórzany rzemień bezlitośnie wbijał się w bok, utrzymując tym samym łuk w jednym miejscu.
- No?! Co teraz zrobisz?! - warknął ostrzegawczo Horus i zniżył łeb, lekko otwierając pysk pełen zębów - Jesteś sama a ja mam ochotę cię zabić! Nie będę miał litości.
W odpowiedzi przewróciłam oczami i przyjęłam postawę obronną. Łapy lekko mi drżały, ale przymknęłam oczy. W tym samym momencie pies odbił się od ziemi i lekko naskoczył na mnie. Czułam, że tym razem nie zaatakował aż tak brutalnie jak wcześniej. Jego pysk powędrował do mojego karku a łapy popchnęły mnie na bok. Chwyciłam jego ogon i pociągnęłam lekko. Gdy jego biodra znalazły się w moim zasięgu, zmieniłam cel właśnie na nie. Uczepiłam się kępka sierści i puściłam, wydając z siebie jęk i zarazem pisk. Horus chwycił mnie za krtań i położył ku ziemi, uważając w miarę, aby mnie przypadkiem nie zabić. Leżałam przez chwilę, czując jak jego ślina spływa mi po gardle. Miałam dziwne wrażenie, że nie puści nigdy. Sekunda dłużej i zaczęłabym się wiercić lub próbować wydostać z uścisku jego szczęk. W końcu otworzył je lekko i usiadł, widocznie rozbawiony moją porażką.
- Nie żyjesz, Yas - powiedział ze dezaprobatą, wlepiając we mnie złote oczy. 
- Nie moja wina, że jesteś doskonale wyszkolony aby unicestwiać takie ciemnoty jak ja - jęknęłam, pocierając obolały pysk.
- Takich jak ja, jest naprawdę wielu - stwierdził i poklepał mnie - Nauczysz się, trochę więcej treningu i będziesz śmigać w walce jak ja.
- Już to widzę... - powiedziałam niemrawo - Kończymy? Za godzinę, dwie, będzie już świtać i nasze moce mogą trochę zmaleć...
- Myślę, że one znikną - poprawił mnie i poprawił sprzączkę od swojego paska z bronią.
- Ach, zapomniałam. Ty i twoja dokładność. Doczepisz się wszystkiego - odpowiedziałam z przekąsem i ruszyłam za owczarkiem. Z ukosa zerknęłam na niego. Szedł pewnym, ale dość lekkim krokiem. Sierść miał w niektórych miejscach lekko sklupioną, a na pysku odstawały mu kosmyki włosów. Gdzieniegdzie dało się zobaczyć przebłyski bliznn czy delikatniej siwizny. Zdziwiłam się lekko i przyspieszyłam kroku aby z nim zrównać. Był jedynie o trzy lata starszy ode mnie a już wygląda kompletnie inaczej niż ja. Zajeliśmy się rozmową, na temat polowań, walki czy innych rzeczy które samca interesowały. Miałam ochotę zaończyć dyskusję lub zmienić temat, ale nie chciałam mu przerywać. Westchnęłam i podążałam za psem pogrążonym w wypowiadaniu się na temat sposobów zabijania zwierzyny leśnej.

W pewnym momencie prawie uderzyłam łbem o zad psa. Posłałam mu pytające spojrzenie, mówiące "czemu się, debilu, zatrzymałeś". Odpowiedział mi przewróceniem oczu.
- Kierujemy się do ...? - zapytałam cicho, bo pies zastrzygł uszami.
- Helecho - odpowiedział jednoznacznie i ponownie wsłuchał się w otoczenie - Coś jest nie tak.
- Hm?
- Ktoś krzyczy w ogległości kilku mil - przez chwilę staliśmy w gąszczu w bezruchu - Za mną. Nie wiem czy to są już okolice Helecho, ale sprawdzimy temacik.
Naprawdę? Będziey teraz uganiać się za odgłosami z lasu?

Doracie nie zajęło nam dłużej niż kilka minut. Zziajana wybiegłam z gąszcza wprost na kilka psów, które także tam się zebrały. Miejscem zbiegowiska była polana niedaleko małego miasteczka. Dało się słyszeń krzyki i lamentowanie, gdzieś w tyle ktoś żewnie płakał. Zdążyłam stracić Horusa z oczu, pies już dawno rzucił sie w gąszczu zbiegowsika. Chcąc dowiedzieć się o co chodzi, podeszłam do siedzącej, młodej suki. Ta siedziała trzymając w łapach małego, brązowego kota z oczami z guzików. Łaciata zwróciła na mnie uwagę dopiero, kiedy stanęłam badzo blisko niej. Wręcz czułam odór palonych ziół.
- Co tu się dzieje? Wiesz o co chodzi? - ta pokiwała głową i zwróciła na mnie swe błękitne, przekrwaiowne ślepia.
- Cyrk przyjechał, pani - odpowiedziała kaszląc, zapewne od dymu cygara które wolno żarzyło się obok niej - Zwierząt nie upilnowali i wydostały się z klatek chcąc wolności i zemsty za wszystkie uderzenia batem. Zaczęły się na wszystkich rzucać, więc ci co uciekli - uciekli. Ci nie zdążyli, zostali zamknięci w cyrkowym namiocie. Mój siostrzeniec, niecałe dwa lata, był razem ze mną na przedstawieniu i on...
- Rozumiem, nie musisz mówić - powiedziałam ciszej i od razu wiedziałam, gdzie się kierować. Podziękowałam suczce zatopionej w agoni własnego umysłu i dobijającej bezradności. Myśli podpowiadały mi też, gdzie mógł udać się Horus. Debil, jeśli on tam wejdzie sam... nie, nie zabiją go. Nie jego. Potrząsnęłam głową i przyśpieszyłam kroku. W końcu biegłam i zatrzymałam się dopiero przed skórzanym namiotem pofarbowanym na żółto i czerwono.
- A gdzie panience śpieszno? - zapytał się większy pies, mrużąc brwi - Nie słyszała pani? Psy uwięzione a dzikie koty szaleją... Ponoć z jakiś odległych krain się uchowały. Cholery jedne.
-Czy wchodził tu... jakiś wojownik? - zapytałam z nadzieją w głosie.
Pies już chciał zaprzeczyć, ale poczułam jak ktoś stanął za mną.
- Nie, ale ma zamiar wejść. Proszę się odsunąć - powiedział niechętnie owczarek i wyprzedził mnie, dochodząc do strażnika.
- Odziesz sam? Nie możesz... - warknęłam na niego.
- Nie, nie byłbym taki głupi... Idą ze mną tamci - łbem trącił na lewo. Zwróciłam tam łeb i ujrzałam dwa psy, które w uzbrojeniu podobne były do Horusa - Ojcowie trzech szczeniaków które zostały uwięzione w namiocie. Jakoś nikt nie kwapił im się do pomocy...
- Nie pozwalam ci! - wręcz krzyknęłam na psa, łapiąc go za płaszcz. On jedynie posłał mi groźne spojrzenie i pogroził, że mam się nie ruszać z miejca - Nie, Horus! Cholera! Cholera, głupi jesteś? Wariat! Wracaj, głupcze! Horus! Powiem Lady! Oscarowi! Będziesz miał kłopoty!
Zapewne wyglądałam idiotycznie, ale nie mogłam przestać.  Miałam ochotę po prostu go żywcem wytargać za uszy z tego namiotu, ale nie mogłam. Drogę zagroziły mi dwa psy a ja bezradnie próbowałam się dostać do pomieszczenia cyrku. W końcu poddałam się i usiadłam odrętwiała strachem niedaleko wejścia. Łapy trzęsły mi się ze strachu a w umysle pojawiały się czarne scenariusze.

Wyszli kilka godzin przed południem. Wszyscy wojownicy jak i kilka psów w róznym wieku. Styrani i ledwo trzymający się na łapach, ale wyszli. Moje serce drgnęło na widok przyszywanego wujka i zarazem bliskiego mi psa. Podbiegłam ochoczo do karmelowego owczarka, ale on nawet nie podniósł na mnie wzroku. Od razu zauważyłam, że coś jest nie tak. Horus wyraźnie utykał na przednią łapę a z jego boku ciekła srużka krwi. W sumie cały był w osoczu, nawet nie wiem czy jego czy ubitych zwierząt.
- Horus? - dotknęłam jego boku, na co ten się wzdrygnął - Wszystko dobrze?
On uśmiechnął się delikatnie i doszedł człapiąc do drzewa, pod którym położył się powoli. Wygiął grzbiet w łuk i przez chwilę leżał w bezruchu. Dopiero po chwili wział słaby oddech i przymknął powieki. Usiadłam obok niego, kilka psów wpatrywało się w nas z zaciekawieniem, podziwem i strachem. Dopiero po chwili zbiegowisko ustało, kiedy to Horus pogrążył się w niejasnej drzemce. Kiedyś słyszałam historię do Lady, że za każdym razem czeka do nocy i dopiero wtedy idzie gdzieś w bezpieczne miejsce. Tym razem po prostu wybrał cień drzewa, więc nie protestowałam. Próbowałam dowiedzieć się czegokolwiek o jego stanie, ale on zbywał mnie niejasnym spojrzeniem. Przykryłam do jego płaszczem i odpięłam jego pobrudzony od krwi pas z bronią. Czuwałam nad nim kilka dłużących się kwadransów, sama lekko uspokajając się.

Poczułam, że jego oddech zwolnił. Nie wiem jak, ale ku memu szczęściu zauważyłam to jakoś. Zerwałam się z miejsca i pobiegłam na rynek. Natychmiast zaczęłam pytać się wszystkich wokoło, gdzie jest siedziba okolicznego medyka lub zielarza. Przekazano mi instrukcję dotarcia, którą zapamiętałam dokładnie. Pełna niepewności i bojaźni pobiegłam z nadzieją, że pies podający się za tutejszego uzdrowiciela pomoże Horusowi.

Elijah? c:


1230 słów → 10 + 60 + 20PU

2.05.2019

Od Elijaha - Zlecenie 1

Musiałem opuścić swoją chatkę w Helecho. Dotarłem tu raptem trzy dni temu i, nie informując o tym nikogo, zająłem jedno z opuszczonych domostw. Wymagało renowacji. Obecna pora roku nie sprzyjała mieszkaniu w domku, którego dach dziurawy był jak sito. Nie miałem jednak czasu, by zajmować się tym w tamtym momencie. Przyświecało mi znacznie ważniejsze zadanie - koniecznie musiałem uzupełnić zapasy. Wyprawa pozbawiła mnie wszystkich najpotrzebniejszych produktów, od jedzenia, aż po składniki do mikstur i maści leczniczych. Mogłem co prawda wytworzyć rośliny, korzystając ze swojej mocy, lecz nie było to dobre długofalowe rozwiązanie. Korzystanie z żywiołu wymagało sporej ilości energii oraz skupienia, a i sama moc była ograniczona. Nie byłem w stanie wytworzyć wszystkich roślin, które chciałem. Tak czy inaczej, udanie się do Lapsae było raczej konieczne. Chwyciłem śpiącą Hresve, umieszczając ją w swojej sakiewce. Była już ze mną prawie od roku, toteż zdążyła się przyzwyczaić do mojej obecności. Nie protestowała, gdy zabierałem ją ze sobą. Wyszedłem z niewielkiej chatki, starając się delikatnie otworzyć wysłużone drzwi. Rozglądnąłem się pobieżnie, stając w progu. Prawdę powiedziawszy - nie miałem pojęcia, w którą stronę powinienem się udać. Moją uwagę zwrócił za to ciemny, raczej niezbyt obszerny lasek, położony na północnym-zachodzie. Wzruszyłem ramionami. Miejsce dobre, jak każde inne, zresztą podobno wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a naszym Rzymem było właśnie Lapsae. Ruszyłem w obranym kierunku, żwawo stąpając po piaszczystej ścieżce. Helecho było jakby uśpione. Nie widziałem absolutnie nikogo, co mnie dziwiło. Gdy przybyłem, niewielkie miasteczko wręcz tętniło życiem. Wszędzie unosiło się echo rozmów i śmiechu, a po wąskich ulicach przechadzały się całe gromady psów. Lecz... może ta pustka nawet mi sprzyjała? Mogłem w spokoju wykonać swoje zadanie, bez zbędnych rozmów, czy pytań. Las wznosił się na niewielkim wzgórzu, dosyć blisko mojej chatki. Dotarcie do niego zajęło mi więc raptem kilka minut. Gdy wszedłem między drzewa, światło przestało być tak dobrze widoczne. Nie znaczyło to jednak, że w zagajniku panowała ciemność. W zasadzie nie był to nawet półmrok, lecz zwykły, chłodny cień. Podążałem dalej traktem, jedynym, który przecinał las mniej więcej w połowie. Miałem jedynie nadzieję, że droga poprowadzi mnie wprost do Lapsae. Szedłem we względnej ciszy, co jakiś czas słysząc jedynie szmer w mojej torbie - Hresve musiała się przebudzić, ale w dalszym ciągu spokojnie siedziała w sakwie. Doszedłem do załomu ścieżki. Dalsza jej część była zasłonięta szerokimi, strzelistymi pniami. Coś jednak dało się ujrzeć - dyszel, wystający zza drzew. Przyśpieszyłem kroku, zaintrygowany tym, co też ten dziwny element mógł robić w środku lasu. Zatrzymałem się gwałtownie, gdy w pełni ujrzałem ową nietypową scenę. Na środku drogi stał, nieco poniszczony, wóz konny, z tym, że... bez koni. Skórzane paski, przymocowane do dyszla, zostały przecięte. Coś jednak przyciągnęło moją uwagę, bardziej, niż bryczka. Koło niej leżał pies. Był związany, Podbiegłem do niego prędko, chcąc sprawdzić w jakiej kondycji był nieznajomy. Pobieżnie zacząłem oglądać jego, porośnięte srebrną sierścią, ciało. Nie widziałem ran, futro było co najwyżej przybrudzone w kilku miejscach. Potrząsnąłem samcem, chcąc przywrócić mu przytomność. Udało się. Po drugiej próbie otworzył z trudem oczy, mrugając nimi nieustannie. Wymamrotał coś pod nosem i rozejrzał się. Wtedy jego ślepia gwałtownie się rozszerzyły.
- Moje konie! Gdzie one są!? Konie! - poderwał się na łapy, nagle odzyskując wszystkie siły.
Rozpaczliwie miotał się koło bryczki, jakby sądząc, że schowałem jego zwierzęta za wozem. Wreszcie zrozumiał, że nie taka była prawda i wrócił do mnie. Spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. Gdyby mógł, zapewne padłby na kolana.
- Proszę, pomóż mi! Jestem dorożkarzem, bez nich nie przeżyję! - zaczął gorączkowo tłumaczyć, prawie ze łzami w oczach. - Mogę ci zapłacić! - dopiero potrząśnięcie mieszkiem wypełnionym monetami mnie przekonało.
Nie wiedziałem skąd tak właściwie miał pieniądze. Złodzieje musieli nie być zbyt wprawni, skoro pozostawili mu jakiekolwiek sole. Tak czy inaczej, opłacało mi się to. Samiec zaproponował wstępnie sto dwadzieścia soli, z bonusem za szybkie załatwienie sprawy. Musiały być to w takim razie naprawdę wspaniałe zwierzęta. W Sforze Jutrzenki dobrego konia dało się nabyć za jedną szóstą tej ceny. Ustaliłem z psem, gdzie się spotkamy i ruszyłem na poszukiwania. Węch był moją mocną stroną - bez trudu złapałem trop i zacząłem nim podążać. O dziwo zapach dalej był wyraźny, nie mogli więc odejść daleko. Faktycznie, nie byli zbyt utalentowani. Nie dość, że nie potrafili kraść, to jeszcze zabrakło im także wprawy w ucieczce. Pomachałem głową w geście politowania. Żałosne. Zawsze uważałem, że za pewne sprawy brać się powinni tylko ci, którzy to potrafią. Przemierzałem las żwawo, w końcu znajdując to, czego szukałem - na środku niewielkiej polanki siedziały dwa psy, pozwalając sobie najwyraźniej na krótki odpoczynek. Obok stały konie, w tej samej liczbie, przywiązane do jakiegoś pniaka. Zrzuciłem sakwę na ziemię, pomagając Hresve z niej wyjść.
- Idź i pozbaw ich przytomności - nakazałem, patrząc w jej ciemne ślepka.
Szybko ruszyła do pracy, dzielnie przedzierając się przez wysoką, przynajmniej jak dla niej, trawę. Chwilę później rozbrzmiał jej pisk. Byłem na niego już uodporniony, toteż nie musiałem nawet zatykać uszu. Dwaj napastnicy słaniali się na łapach, aż w końcu padli na ziemię, bez świadomości. Triumfalnym krokiem ruszyłem naprzód, zbierając po drodze wiewiórkę. Odwiązałem oba konie - gniadego i karego. Niezbyt pasowały do siebie w zaprzęgu, przynajmniej jeśli chodzi o wygląd. Ruszyłem w drogę powrotną, pokonując ją w mniej więcej pół godziny. Zniecierpliwiony samiec czekał w dokładnie tym samym miejscu. Przekazałem mu zwierzęta, na co on zaczął dziękować mi z ulgą. Jakoś zaprzągł je do wozu, ignorując fakt, że niektóre skórzane paski, prowadzące do końskich uprzęży, zostały przecięte. Zaczął przeszukiwać swoją sakwę, wydobywając z niej sporo drobnych, złotych monet.
- Należy ci się nieco więcej, niż mówiłem. Jeszcze raz dziękuję! - wręczył mi moje wynagrodzenie.
Przesypałem sole do swojej torby, z radością przysłuchując się charakterystycznemu brzęczeniu pieniędzy. Pies uśmiechnął się do mnie, wskakując na przykrytego kocem kozła. Odwzajemniłem gest, nie chcąc wyjść na ponuraka.
- Następnym razem bardziej na siebie uważaj! - rzuciłem, odchodząc w przeciwnym kierunku.
953 słowa

953 słów → 45ᘯ + 100ᘯ + 15 PU

Od Elijaha - Oswajanie towarzysza [2/2]


Czekanie było uciążliwe. Nieco nim znudzony, przycupnąłem na opuszczonym stepie, bez życia wgapiając się w norę. Nie wyczuwałem żadnego zapachu, a do moich uszu dobiegał jedynie dźwięk wiatru. Rozłupałem jeden z orzechów, licząc na to, że jakoś to pomoże. Mijały minuty, a nawet godziny, tymczasem zasoby mojej cierpliwości kurczyły się z każdą sekundą. Burknąłem słowa niezadowolenia pod nosem. Trudno, spróbuje się kiedy indziej. Nieco zdenerwowany, trochę zmęczony, ruszyłem przed siebie, stwierdzając, że nie ma po co zbierać porozrzucanych orzechów. Wolnym krokiem rozpocząłem dalszą część wędrówki, próbując pogodzić się z nieuchronną samotnością. I wtedy... coś zwróciło moją uwagę. Cichy szmer. Odwróciłem się gwałtownie. Zbyt gwałtownie. Kątem oka dojrzałem ruchliwe zwierzę o szarej sierści, które ochoczo dobrało się do pozostawionego na ziemi jedzenia. Czmychnęło jednak z powrotem w bezpieczne odmęty podziemia, gdy tylko dostrzegło moje poruszenie. Odbiegłem więc jeszcze kilka kroków, chowając się za sporą formacją skalną, wyglądając zza niej na interesujące miejsce. Tym razem stworzonko nie kazało mi długo czekać. Nabrało już nieco więcej zaufania i wyszło z norki szybciej. W pełni skupiło się na ofiarowanym posiłku, całkiem zatracając czujność. Ponownie się uśmiechnąłem, triumfalnie, z dumą. Ten moment był punktem kulminacyjnym. Większość psów właśnie tutaj odniosłaby porażkę. Rzuciłaby się w stronę gryzonia, za wszelką cenę pragnąc go złapać. Lecz nie ja. Zamierzałem postąpić znacznie mądrzej, rozsądniej - użyć mocy. Bez wysiłku, wręcz teatralnie, machnąłem łapą. W mgnieniu oka ciało zwierzątka oplotły drobne, zielone pnącza, zniewalając szarawą istotę. Z wypiętą piersią zwróciłem się ku mojej zdobyczy, zbliżając się do niej dostojnym krokiem. Wtem coś mnie zaskoczyło. Wiewiórka otworzyła pysk, z którego wydobył się głośny, piskliwy dźwięk. Rzuciłem się na ziemię, chcąc jakkolwiek ochronić uszy od tego przeraźliwego pisku. W głowie dudnił mi tylko on. Nie mogłem się podnieść, nie mogłem nawet otworzyć oczu. Tarzałem się po podłożu, czując napływający ból. Nareszcie, po dłużących się dla mnie kilku sekundach, gryzoń ucichł. Potrzebowałem jeszcze chwili, by w pełni dojść do siebie. Z ulgą stwierdziłem, że roślina nie zwolniła uścisku, mimo że powinienem był stracić nad nią kontrolę. Z trudem podźwignąłem się z powrotem na nogi, wzburzając przy tym chmurę duszącego pyłu.
- Ach, czyli mamy tutaj magicznego futrzaka? - otrzepałem sierść z rudawego pyłu. - Powitaj więc swojego nowego pana. Od dziś masz na imię... Hresve? - rzuciłem pierwsze imię, które przyszło mi na myśl.
Żałowałem jedynie, iż w odpowiednim czasie nie posiadłem zdolności kierowania małymi zwierzętami. Wtedy wszystko byłoby łatwiejsze. Podałem małego orzeszka samicy, po czym, gdy już zjadła, umieściłem ją w swojej sakwie, upewniając się, że jej nos wystaje nieco z torby.
|415 słów → 20 ೧ |

Od Elijaha - Oswajanie towarzysza [1/2]

Wyprawa trwała od kilku dni. Byłem sam. Gdy żyłem w plemieniu, mógłbym bez problemu stwierdzić, że ewentualna samotność zupełnie by mi nie przeszkadzała. Rzeczywistość natomiast okazała się diametralnie inna. Paląco potrzebowałem kogoś, do kogo mogłem się odezwać. Kogoś, kto w razie groźnej sytuacji, mógłby ostrzec mnie przed zagrożeniem, jeślibym spał. Kogokolwiek. Nie mogłem wrócić do swojego stada, a od Sfory Jutrzenki, jak ją nazywali, dzieliło mnie jeszcze wiele, wiele kilometrów. Musiałem jakoś sobie radzić i to właśnie ten przymus sprawił, że w mojej głowie zakiełkowała nowa myśl - towarzysz. W plemieniu nie były one zbyt popularne. Prawo do posiadania swojego zwierzęcia mieli tylko najlepsi spośród nas. Aktualnie jednak władałem sam sobą i nie miałem żadnego zwierzchnika, w dodatku znalazłem się w stosunkowo ciężkiej sytuacji, bez żadnego wsparcia. Nikt nie będzie miał mi za złe nagięcia tej niepisanej zasady. Zastanawiałem się tylko, jakież to zwierzę dałoby się łatwo oswoić, szczególnie w takim terenie. Wczoraj wkroczyłem na grunt górzysty, lecz porośnięty spaloną słońcem trawą. Niewiele stworzeń mogło tu przeżyć. Zagryzłem wargę, starając przypomnieć sobie cokolwiek, korzystając z mojej elementarnej znajomości żyjących w takich warunkach istot. Gryzonie! Tak, one były niemal wszędzie. Wystarczyło tylko wyszukać jakąś norę. Zacząłem gorączkowo kręcić się po stepie, przeszukując każdy, nawet pozornie nieobiecujący, skrawek ziemi. Wreszcie znalazłem to, czego szukałem. Mała norka, ziejąca czernią wśród zbiorowiska kamieni. Zrzuciłem z pleców niewielki, skórzany tobołek, który ze sobą niosłem. Zaglądnąłem weń z zainteresowaniem. Począłem prędko przeszukiwać niezbędnik, szukając czegoś, co mogłoby mi pomóc w tej sytuacji. Uśmiechnąłem się sam do siebie, gdy moim oczom ukazały się drobne orzeszki zapakowane w kremowe płótno. Wziąłem je tylko na wszelki wypadek - nie psuły się szybko, więc były wspaniałym pokarmem awaryjnym, aczkolwiek nie sięgnąłbym po nie w pierwszej kolejności. Wysypałem je na ziemię, ozdabiając w ten sposób całe wejście do jamki.
- No chodź! - szepnąłem zachęcająco, czekając na wymarzony rezultat.

cdn.
| 304 słowa → 15೧ |

Powitajmy Elijaha!

Powitajmy nowego psa w sforze!
Elijah to trzyletni mieszaniec, który objął stanowisko medyka.
Podczas wizyty u Wyroczni poznał swój żywioł - naturę.
Teraz zostanie oprowadzony po terenach sfory przez Przewodnika.

Chcę poznać go lepiej!

29.04.2019

Akcja, reaktywacja!

Witajcie, moi drodzy!

19.01.2019

Od Commodusa cd. Yasmin

Byłem totalnie zdezorientowany. Pamiętałem z tego wszystkiego tylko główny zarys sytuacji. Wiem, że biegłem jeszcze przed chwilą z Yasmin, uciekaliśmy. Przed kim? Tego pewnie nie wiedziała nawet ona. Jeszcze słyszałem w głowie jej ponaglający głos, piski, gdy została schwytana. To był ten moment, kiedy zatrzymałem się. Nie uciekałem dalej. Odwróciłem się tylko w stronę kilku potężnych psów. Kiedy zobaczyłem, jak osunęła się na ziemię, gdy jeden z nich uderzył ją, coś we mnie zawrzało. Rzuciłem się za psa, chwytając go zębami za gardło. Jednak był dużo masywniejszy, a poza tym byli z nim inni, którzy odciągali mnie od niego przegryzając zębami moją skórę. Wkrótce i ja straciłem przytomność. Możliwe, że również oberwałem po łbie, bo zaraz po przebudzeniu męczył mnie okropny ból głowy. Jakiś czas byłem całkiem otumaniony, nie wiedziałem co dzieje się wokół mnie. Otworzyłem oczy, ale zaraz potem zamknąłem je sycząc z bólu. Wydawało mi się, że słyszę jakiś głos, ale był całkiem niewyraźny. Po jakimś czasie powoli zaczynałem rozumieć, gdzie jestem i co się dzieje. Jechaliśmy, chyba na jakimś dużym wozie. Z przodu powoziły prawdopodobnie te same psy, które wcześniej porwały mnie i Yas. Miałem związane kończyny, nie potrafiłem poruszyć ani jedną z łap. Nie miałem pojęcia, gdzie byliśmy. Z początku moje oczy były w stanie dostrzec jedynie kilka kolorowych plam, z czasem jakość mojego wzroku znacznie się jednak poprawił. Tereny wyglądały mi całkiem obco, z pewnością nigdy przedtem moja łapa tu nie zawitała. Zimny wiatr, to pierwsze co moje odrętwiałe ciało było w stanie poczuć po odzyskaniu przytomności. Zaraz potem poczułem jeszcze, że leżę na czymś miękkim, chroniło mnie to przed mrozem i było całkiem wygodne. Obróciłem głowę i ujrzałem pod sobą Yasmin. Zawstydziłem się nieco, nie miałem pojęcia dlaczego tak wyszło. Z pewnością oni musieli położyć mnie na Yas, niezbyt zważając na naszą wygodę. Sturlałem się więc na bok, kładąc się obok niej.
- Yasmin...żyjesz? - odezwałem się słabym głosem, patrząc prosto w oczy czarno-białej suczki. Ta tylko przytaknęła lekko głową i odwróciła wzrok. Wyglądało na to, że także była obolała. Pisnęła kilka razy z bólu, próbując wyszarpać łapę z pomiędzy skrępowanych lin. Psy kierujące powozem na czele rozmawiały głośno, czasem wybuchając śmiechem. W powietrzu unosił się zapach jedzenia, prawdopodobnie jedli. Wówczas poczułem silny skurcz żołądka, który mógł wskazywać jedynie na głód. Caiusie, czy to jedyne o czym myślisz w chwili kiedy jesteś skrępowany liną, a w dodatku uprowadzony? I jeszcze wpakowałem w to biedną Yasmin. Byłem na siebie zły, ale wiedziałem że trzeba zacząć działać zamiast rozmyślać. Tylko co tu zrobić, kiedy nie można nawet poruszyć łapą, a powóz pędzi wśród całkiem obco wyglądających terenów? Rozmyślając tak, wpadłem na znakomity pomysł. Zamknąłem oczy i skupiłem się najbardziej, jak tylko byłem w stanie, na swoich łapach. Już po zaledwie kilku sekundach zaczęły one płonąć, nieśmiałym z początku płomieniem. Chwilę potem płonęły już sznury, a ja starałem się nie podpalić niczego, gasząc natychmiast iskry spadające na wóz. Ukrywałem ten fakt przed psami, odwracając łapy tak, aby nie były w stanie dojrzeć ognia. Tylko Yas patrzyła na mnie z początku z przerażeniem, z czasem przerodziło się ono z zdumienie i nadzieję. W końcu sznury spadły z moich łap na glebę, paląc się dalej. Pospiesznie począłem rozszarpywać zębami wszystkie liny krępujące ciało suczki. Udało się. Byliśmy poniekąd wolni. No tak, poniekąd. W końcu nie wiedzieliśmy nawet gdzie dokładnie się znajdujemy. Hm, miejsce w którym gościł aktualnie nasz wóz przypominał raczej coraz to gęstszy las. Iglaki haczyły gałęźmi o elementy wozu, stukając czasami weń głośno. Ścieżka była okropnie wąska i wątpię, aby była często używana.
- Nie możemy teraz uciec. - szepnęła zawiedziona Yas - Nie mielibyśmy gdzie się schować, gdy oni zaczęliby nas gonić. A zauważyliby naszą ucieczkę z pewnością prędko. - dodała.
- Wiem, Yas. Dlatego musimy po prostu cierpliwie poczekać. Być może... - tu przerwałem chwilowo, ponieważ rozmowy na przodzie ucichły i psy wyraźnie nam się przysłuchiwały. Jednak szybko postanowili nie zawracać sobie nami na szczęście głowy i znów usłyszeliśmy pogodne rozmowy - Być może, że będziemy przejeżdżać przez miasteczko. Tam moglibyśmy szybko się schować, a potem po prostu zapytać mieszkańców o drogę, czy coś. - odparłem niepewnym głosem. Yasmin westchnęła tylko, rozglądając się bacznie po okolicy. Gdybym leżał tu teraz sam, mógłbym podpalić wóz. Wtedy i oni by ucierpieli, ale nie obchodziłoby mnie to ani trochę. Ale nie mogłem narazić suczki na obrażenia czy też wolną śmierć. W każdym razie czułem, że nie mogę narazić jej na ból i muszę ją uratować. A przy okazji także uratować siebie samego... Spojrzałem w dół. Wóz okazał się naprawdę wysoki i niebezpieczne mogło okazać się zeskoczyć stąd w tak dużym tempie. Pustka w głowie. Jedna wielka masakra. No cóż, zostało nam czekać na dogodny moment. Okazało się, że zaraz po wyjechaniu z wielkiego iglastego lasu przejeżdżaliśmy przez małe miasteczko. Moje oczy zabłyszczały nagle, wpadłem na kolejny pomysł. Uznałem to za jedyne słuszne rozwiązanie. Kiedy znaleźliśmy się już wśród tłumu psów zebranych na placu na rodzaj małego rynku, zwróciłem się szeptem do mojej towarzyski:
- Yasmin, nie ma innego wyjścia. Złap się zębami jednego końca liny, która tu leży, drugi będę trzymał ja. Powoli zejdziesz jak najniżej po ścianie wozu, potem puścisz linę. Spytaj ludzi którędy do Lapsae, czy Helecho. Ja sobie poradzę, a nawet jeśli nie to... - zobaczyłem niepewność w jej wzroku. Westchnąłem tylko cicho, ale zaraz ożywiłem się do działania. Po chwili suczka stała już pod wozem, zostając z tyłu i patrząc się na mnie moment. Psy raczej nie mogły zauważyć jej zniknięcia...gorzej, kiedy odwrócą się aby sobie na 'nas' popatrzeć. Mogę mieć chyba troszkę przerąbane...
Całkowicie nie mogłem rozpoznać okolicy. Czyżby przeprawili się z nami przez rzekę? To tu są jakieś mosty? Całkowicie nie wiedziałem jakim cudem znaleźliśmy się w dość odległych widocznie terenach, gdyż i Yas zdawała się nie wiedzieć gdzie jesteśmy. Dręczyło mnie oczywiście jeszcze jedno pytanie. Dlaczego oni to zrobili? Niemalże pewna zdawała mi się teraz moja śmierć. O ile numer z podpalaniem się nie uda oczywiście. Ale przecież tak potężny pojazd paliłby się zbyt długo, aby dosięgnąć ich niezauważalnie. Jechaliśmy właściwie nadal w głąb miasteczka, kręcąc się po jego ulicach. Chyba nikt z przechodniów nie dostrzegł mnie na tak wysokim wozie. Starałem się udawać nieprzytomnego, aby w razie czego móc po prostu powiedzieć, że nie maczałem łap w ucieczce towarzyszki. Chociaż możliwe, że wcześniej dostrzegli mnie przytomnego. Poza tym miałem już odwiązane łapy, co szybko starałem się zakryć liną, która pomogła Yas w ucieczce. Związałem ją na łapach byle jak, ponieważ wóz dziwnie zwolnił, a psy zaczęły krzyczeć coś do innych, stojących w dole. Wjechaliśmy przez bramę do jakiegoś ogrodu. Wyglądał całkiem bogato, choć okropnie mdło. Tak samo również pachniał. Gdzieniegdzie dostrzegałem źródło tego nastroju, pełno brudnoróżowych róż rosnących niekiedy to na krzewach, niekiedy osobno, na łodygach. Podjeżdżaliśmy pod zamek, wysoki i bardzo podobny do tego, który zamieszkuje Saul. Czyżby mieszkał tam ktoś podobnej rangi? Nie miałem pojęcia o co chodziło w tej całej sytuacji...

<Yasmin?>
1135 słów

12.01.2019

Od Morrigan cd. Od Xiaoyu

Sama nie wiem skąd u mnie ta decyzja. Pewnie to ostatnie wydarzenia. Straciłam rodzinę i perspektywa dania komuś domu była mi jakoś bliska. Ech... Morrigan nagle znalazła w sobie uczucia? Nie. Towarzyszyły mi już wcześniej. To Cerys pierwszy raz odczuła współczucie.
-Nikt cię nie chce? Widzę, że doskonale sobie sama radzisz, ale może zechcesz mi towarzyszyć? Będzie ci cieplej w karczmie. - zaproponowałam, a suczka pokiwała ochoczo łepkiem i podeszła do mnie ufnie. Mała, futrzasta kulka wpatrywała się we mnie bez cienia strachu, nieco zadziornie.
Ruszyłam przed siebie, a ona podążyła za mną. Nie odzywałam się do niej, układałam wszystko w myślach. Tak, chciałam jej dać dom, ale nie wiem, czy Obóz to dobre miejsce na wychowywanie szczenięcia. Może powinnam przetrzymać ją gdzieś aż nie skończy roku i dopiero wprowadzić ją w środowisko? Jest może w drugim, trzecim kwartale życia, pierwsze urodziny już niebawem, ale nie mam nikogo, kto zająłby się szczenięciem. Nawet Oscar i Lady mają teraz na głowie młodego. Przez ten czas zdążyłyśmy dojść do karczmy. Nie zatrzymywałam się, poszłam prosto do baru i zamówiłam pokój. Karczmarz wprowadził nas na piętro, do schludnej kwatery z nieszczelnym oknem. Nie narzekałam. Najczęściej spałam pod gwiazdami, więc jak dla mnie to i tak spory komfort. Posłanie było czyste i prawdopodobnie nie zapchlone, więc to już coś. Mała ochoczo wskoczyła na niskie łóżko i kilka razy spróbowała się odbić od lnianej poduchy wypchanej gęsim pierzem. Przypatrywałam się temu i przyłapałam się nawet na uśmiechu. Przecież przed kilkoma chwilami spała na ulicy, była sierotą, pewnie wiele przeszła, a jednak cieszy się tym żywotem.
-Jak ci na imię? - zapytałam w końcu, bo pytanie to dręczyło mnie już od dłuższego czasu.
-Xiaoyu. - przedstawiła się grzecznie.
-Świetnie. Mów mi... Cerys. - powiedziałam po sekundzie. To imię, ech... Czasem przypomina mi o tym, ile odebrały mi Żmije. Nawet moje imię.
Suczka przechyliła główkę. Przetwarzała przez sekundę, dwie, a potem znów podskoczyła, tym razem wyżej.
-Poczekaj tu grzecznie, a ja przyniosę ci coś do jedzenia. - poleciłam jej i wyszłam z pokoju.
Zeszłam schodami. Na parterze towarzystwo już się rozkręcało, więc wolałam, żeby Xia została u góry. Zamówiłam jakąś potrawkę, chyba z jagnięciny i szybko wróciłam. Wykorzystałam fakt, że karczmarz zajął się grupką po drugiej stronie baru i nie zauważył, że niosę jedzenie do nienagannie wręcz czystych pokojów. Pewnie nie byłby zadowolony, a jako Cerys nie mam immunitetu. Już w drzwiach powitały mnie wielkie szczenięce ślepia. Podstawiłam jej pod nos kolację, a ona bez słowa wzięła się do jedzenia. Tymczasem ja wyciągnęłam papiery z sakwy. Nic nadzwyczajnego, listy z potrzebnym wyposażeniem, pewnie nikt by nie zwrócił nawet na nie uwagi. Korespondencji Oriona nie brałam ze sobą. Nie ważne, czy zakodowane, czy nie. Jeżeli nie są potrzebne, nie biorę. Przeczytam wszystko jak wrócę...
W nocy trudno mi było zasnąć. Nie chodziło nawet o zimny wiatr, który bezczelnie wkradał się przez wadliwą konstrukcję okna. Zastanawiałam się co zrobić z Xiaoyu. Mała leżała obok mnie, przy mocniejszym podmuchu wiatru, wtuliła się we mnie i tak została. Nie śmiałam jej nawet ruszyć. W sumie, nie wiedziałam jak się zachować. To też mnie dręczyło. Nigdy nie będę dla niej jak matka. Mogę być co najwyżej opiekunką, może mentorką, jeżeli ze chce szkolić się w łowiectwie lub łucznictwie, ale matką? Nie... Wątpię. Chyba po prostu się do tego nie nadaję. Może dobrze, że... Ech...

Następnego dnia mała hasała wesoło u mojego boku, gdy szłyśmy ulicami Litore. Zatrzymałam się w końcu pod jednym z domów, który oczywiście należał do Rudzika. Zapukałam po raz kolejny, a tym razem pojawiła się w nich Lady. Wydawała się nieco zaskoczona, szczególnie, gdy zauważyła szczeniaka obok mnie.
-W czym... W czym mogę pomóc? - zapytała.
-Możemy wejść?
-Tak, tak, jasne! - otworzyła drzwi szerzej i cofnęła się, a ja weszłam powoli do środka.
Od razu przybiegł do nas szczeniak, którego widziałam poprzedniego dnia. Wesoło zamerdał ogonem i podszedł do Xiaoyu. Zawiązała się między nimi jakaś pogawędka, tymczasem ja gestem przywołałam Lady.
-Czy mogę ją u was zostawić? Góra kilka dni, muszę przygotować w Obozie miejsce, w którym będę ją mogła spokojnie zostawić. Jest twarda, to sierota, ale nie wiem, czy chcę żeby całą zimę spędziła w prostym namiocie. Chcę jej dać dzieciństwo, ale chyba nie jestem w stanie. - spojrzałam na czarną suczkę wyczekująco, z nutą smutku w głosie.

Xiaoyu? Lady?
| 703 słów → 35೧ |