6.01.2019

Od Voodoo do Oscara

Błąkanie się po wielkim lesie nie jest zbytnio interesujące, ale lepsze to, niż udawanie szczęśliwego psa przed swoimi właścicielami tylko dlatego, żeby dostać chrupka, który w cale tak dobrze nie smakuje. Skrzywiłem się na samo wspomienie o tych "pysznych" smakołykach, które zazwyczaj wygrywałem na zawodach. Skandal, po porostu skandal, wygrywam i jeszcze przez to cierpię. Mogłem udawać kontuzjowanego, dlaczego ja na to wcześniej nie wpadłem? Nutelka to ma dopiero życie, całymi dniami może sobie leżeć na kanapie i jeszcze dostaje jedzenie pod sam pysk, zazdroszczę jej tej ślepoty... no może trochę przesadzam. Z rozmyślań wyrwało mnie drzewo. Tak, wlazłem, jak ten jełop w roślinę, która nic mi nie zrobiła, oj szykuje się niezła spowiedź. Potrzasnąłem łbem odganiając od siebie wszystkie złe myśli i ruszyłem dalej. Tak właściwie, to jaki był cel mojej podróży? Kierowałem się tam gdzie mnie łapy poniosły, ale szczerze mówiąc z każdym kolejnym krokiem byłem coraz mniej pewny czy ta ucieczka miała jakikolwiek sens. Znając moje szczęście trafię na niedźwiedzia, który mnie pożre i tak skończy się moja przygoda. Mimo mojego optymistycznego podejścia do życia, dziś miałem zaskakująco pesymistyczne myśli. Mam nadzieję, że dożyję choćby do wieczoru, abym mógł spożyć swój ostatni posiłek, który tak przy okazji musiałbym sobie upolować. Westchnąłem głośno rozglądając się po okolicy. Drzewa, drzewa i... strumień. Podbiegłem do wody i zanurzyłem w niej swój język, aby zaspokoić pragnienie. Zacząłem łapczywie pić chłodną ciecz, która smakowała naprawdę dobrze. Szczerze mówiąc, na pewno nie była to ta sama woda, którą piłem w domu. Zadowolony zamerdałem ogonem i oderwałem się od napoju. Spojrzałem na taflę wody, zobaczyłem siebie, rudego psa, który chciałby w końcu posmakować prawdziwego życia. Na moim pyszczku zagościł uśmiech, poczułem to, co chciałem czuć od zawsze, wolność. Sprawnie pokonałem stumyk i znalazłem się po jego drugiej stronie. Ruszyłem w dalszą drogę na dobre zostawiając za sobą przeszłość, która nigdy nie wróci. Słońce powoli zaczęło zmierzać  ku zachodowi, a ja nadal nie miałem znalezionego miejsca do spania. Krążąc po polanie natrafiłem na jakąś jaskinię. Po upewnieniu się, że żaden zwierz w niej nie mieszka, wszedłem do niej rozglądając się dookoła. Może nie było tu dużo miejsca, ale przynajmniej czułem się bezpiecznie. Znalazłem sobie wygodne miejsce do spania, lecz nim na dobre odpłynąłem do krainy snów, poczułem skręt żołądka. Najgorsza rzecz, jaka może spędzać sen z powiek to głód. Wstałem zniesmaczony i opuściłam mój tym czasowy domek. Rozejrzałem się uważnie. Nic ciekawego nie było w zasięgu mojego wzroku, więc ruszyłem dalej. Robiło się coraz ciemnej, a ja nie znalazłem niczego na kolację. Przystanąłem zrezygnowany i wtedy usłyszałem szmer w krzakach. Podszedłem do rośliny i włożyłem łeb w liście. Z pomiędzy gałęzi wybiegł zając i zaczął uciekać. Ruszyłem za nim biegiem. Przypominało mi to zaganianie zwierząt, naprawdę. Dogoniłem futrzaka i jednym susem przygwoździłem go do ziemi. Zwierzę piszczało niemiłosiernie, lecz w pewnym momencie ucichło. Dokładnie wtedy, kiedy zatopiłem kły w jego grzbiecie, usłyszałem odgłos pękających kości. Na moim pyszczku zagościł uśmiech. Oderwałem niewielki płat mięsa i zacząłem delektować się smakiem świeżego mięsa. Krew niezbyt mi przeszkadzała, była takiego pięknego, czerwonego koloru. Kiedy do końca spożyłem zająca, spojrzałem w niebo. No tak, pora wracać, bo zaraz ja skończę, jak ten szarak. Zauważyłem powalone drzewo, po prostu nie mogłem się powstrzymać, wziąłem rozbieg i przeskoczyłem nad rośliną.
-Voodoo pokonał kolejną przeszkodę! Cóż to był za skok! - Udawałem komentatora, biegnąc dalej. -Następnie widzimy tunel, postrach wielu psów! - Wykrzyczałem kolejne zdanie, przebiegając pustym pniem drzewa. -Ostatnim etapem, będzie slalom! - Uśmiechnąłem się lekko i z łatwością pokonałem drzewa. -Cóż to był za bieg! Mamy nowego mistrza! - Wydarłem się, rozglądając dookoła. W tym momencie zawsze podbiegało do mnie rodzeństwo, aby pogratulować mi dobrego biegu, lecz tym razem było inaczej. Posmutniałem trochę, odwróciłem się w stronę drogi do mojego "domu" i powolnym krokiem ruszyłem wydeptaną ścieżką. Podróż była krótka i przyjemna, chłodny wiatr rozwiewał moją sierść, sowy huczały, a księżyc oświetlał swoim blaskiem mieniący się puch, który chszęszczał pod moimi łapami. Doszedłem do mojego schronienia i ułożyłem się wygodnie na zimnej ziemi. Nie potrzebowałem dużo czasu, żeby zasnąć, odpłynąłem zaraz po zamknięciu powiek.

~~~

Noc minęła mi spokojnie, bez dodatkowego budzenia się przez niewygodne łoże, czy pójścia za potrzebą. Wstałem, rozciągając się lekko i wyszedłem z jaskini. Pierwsze promienie słońca poraziły me oczęta, przez co zacząłem szybciej mrugać. Ziewnęłam przeciągle, a po chwili moją uwagę przykuło co innego. Zauważyłem dwa psy, jeden był typowym border collie, jakich dużo spotykałem na zawodach, a drugi przypominał owczarka niemieckiego, aczkolwiek mogłem się mylić przez moje niewyspanie. Szybkim krokiem ruszyłem w ich stronę, a gdy psy mnie zauważył, zatrzymały się i spojrzały na mnie.
-Witajcie, mam na imię Voodoo. Wiecie może, co to za miejsce. - Wskazałem łapą na otaczająca nas przyrodę.

Oscar?
Wybacz, że tak krótko :/ Nie miałam pomysłów. 
| 773 słowa → 35೧ | Polowanie i trening → 10PU |

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz