10.01.2019

Od Commodusa c.d. Voodoo

Zdążyło minąć już kilka dni, od kiedy przybyłem do Eos, wprowadziłem się do nowego mieszkania w samym centrum Litore i poznałem Oscara oraz Yasmin. To wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka, tak prędko, że nawet ja nie byłem w stanie określić, kiedy zdążyłem przywyknąć do nowej atmosfery, wszechobecnej magii i tym podobnych. Nauczyłem się w końcu używać udolnie telekinezy, poniekąd ogarnąłem także moje moce, choć nad tym chciałbym jeszcze popracować i to niemało. Hm, ten czas rzeczywiście bardzo szybko mi zleciał także w nowym towarzystwie! Ciągle poznaję kogoś nowego i podoba mi się to, w końcu życie w mieszkaniu z ludźmi nie sprzyjało zbytnio zapoznawaniu się z nowymi osobnikami. Brakowało mi tego, ale odkryłem w sobie ten towarzyski i charyzmatyczny charakter dopiero, gdy trafiłem tutaj. Zapoznawanie się z psami szło mi całkiem nieźle, zauważyłem w sobie pierwszą z pozytywnych cech - odwagę. Tak, może to nieco dziwne, ale uważałem wcześniej, że jestem po prostu cały do kitu. Życie lubi jednak jak widać zaskakiwać nawet totalnych pechowców, jakim byłem ja.
Lecz teraz nie chciałem myśleć nad tym wszystkim. Siedziałem spokojnie na drewnianym krześle w swojej pracowni, z której okna mogłem swobodnie obserwować nocny księżyc. Dachy niezbyt wysokich budynków w centrum miasta na szczęście nie zasłaniały mi tego pięknego widoku. Dzisiaj wydawał się on o wiele większy, do tego pokazał się nam w całej okazałości. Pełnia biła białym światłem prosto na głowy pojedynczych psów wracających do domów lub zataczających się pijanych gości któregoś z baru. Mimo późnej pory, ulice Litore pozostawały ciągle ruchliwe, chociaż wcale nie przechodziło tędy teraz zbyt wiele psów. Chaos i zamieszanie mogły nadawać krzyki psów pchających się od budynku do budynku. Większość z nich szukała zapewne coraz to kolejnych imprez i zabaw. Od razu ciśnie się na myśl pytanie, dlaczego nie jestem wśród nich... Cóż. Każdy ma prawo po prostu czasami nie być w dogodnym nastroju na zabawę. Tym bardziej, że emocje tego wieczora targały mną niemiłosiernie, miałem ochotę tylko myśleć. Wystawiłem głowę na zewnątrz, nie zwracając już zbytniej uwagi na to, co dzieje się w dole. To wszystko tylko psuło moją harmonię, która wisiała zaraz nad chaosem ulic Litore. Moją uwagę więc przykuwało od teraz wyłącznie niebo. Granatowy jego odcień wchodził w błękit, ze względu na dość jasną noc spowodowaną właśnie pełnią krągłego i wzdętego niczym piłka księżyca. Zdawał się obserwować wszystko dookoła, tak samo jak ja, puszczając mi tylko niekiedy oko wyraźnie widocznym, przysłanianym od czasu do czasu dużym i ciemnym kraterem na jego powierzchni. Czarne, ale mocno prześwitujące obłoczki tańczyły między gwiazdami, często zasłaniając je całkowicie lub tylko częściowo. Chmurki wydawały się mi zaś rozbitkami na tratwie, kiedy to prądy morskie wzmacniają się wśród bezkresu otoczonego z każdej strony jedynie horyzontem. Prądami był w tym wypadku dość mocny wiatr, który wręcz targał nerwowo strzępiastymi kawałkami wielkiej jeszcze przed chwilą, nocnej chmury. Zerwał się tak niespodziewanie, że same obłoczki wydały świst zaskoczenia nagłym, wrogim gościem. Jednak tylko dzięki niemu można było chwilowo dostrzec maleńkie, jasne punkciki. Te wskazówki marynarzy, te, które mogą oznaczać szczęście lub wręcz przeciwnie - zapowiadały zły los. To nadawało im tak wiele sprzeczności, iż można było ich nienawidzić, ale można było je zarazem uwielbiać. Przypominają nam, że ten dzień ma się już ku końcowi, że jesteśmy jak co dzień, starsi niż wczoraj, że to o dzień bliżej do śmierci dla każdego stworzenia. Ale jednocześnie wspominają o naszych bliskich, którzy odeszli, lub są daleko od nas. Są przepiękne, tak cudne i wywołujące codziennie łzy w wielu zamyślonych duszach. Można porównać je również do swych ukochanych ślepi, gdy nie można patrzeć się w nie bez opamiętania, bo los nie pozwala. Kiedy to cały świat rzuca pod nogi potężne kłody, krzycząc 'skacz' i śmiejąc się złowrogo, sieje drogę do nich ostrymi cierniami. Wówczas spojrzysz w górę i przypomnisz sobie ten blask. Ten błysk pojawiający się w oku, za każdym razem, gdy tylko cię ujrzy. Czujesz się wtedy wspaniale, choć tak wiernie tęsknisz. I zaczynasz cieszyć się jak idiota, gapiąc się w gwiazdy. To sarkastyczne podsumowanie wywołało uśmiech na moim pysku. Koniec tego, bo jeszcze ktoś pomyśli, że z ciebie romantyk, Caiusie. A to nieprawda! Nieprawda! Zaśmiałem się głośno w stronę moich myśli i machnąłem łapą, odchodząc od okna. Uwielbiałem myśleć, ale czasami chciałbym po prostu nie móc tego robić.
Bowiem pomyślałem, że dobrze byłoby coś zjeść. No tak, ale jeżeli nie ma się w mieszkaniu nic do przekąszenia, a pobliskie jadłodajnie są zamknięte lub wręcz zalewają je fale coraz to kolejnych imprezowiczów... To wybiera się na polowanie. Jest do cholery środek nocy, a mi przypomniało się całkiem przypadkiem, że warto jednak byłoby chronić się przed przedwczesną śmiercią głodową. Narażam się na rozszarpanie przez jakieś dzikie bestie żyjące w Puszczy i jak na złość prowadzące pewnie nocny tryb życia. Cóż, jak robić głupoty to byle nie samemu. Zamyśliłem się, kto mógłby zgodzić się na polowanie w środku nocy. Najodpowiedniejszą do tego osobą byłby oczywiście Oscar, którego z pewnością nawet nie zdziwiłby ten pomysł. Z góry przewidując, że pies nie będzie miał czasu na polowanie, wybiłem sobie z głowy ten pomysł. No cóż, jeżeli niebyt zna się inne osoby odpowiednie do nieodpowiednich czynów, należy je poznać. Postanowiłem zrobić to już w Puszczy, może akurat ktoś także zrobił się nieco głodny. Pełen optymizmu i nieco ślepej nadziei, zamknąłem drzwi swojego mieszkania i wyleciałem na ulicę, pędząc za woźnicą. Ten na szczęście usłyszał moje krzyki, którymi zapewne obudzić zdołałem pół Litore, bo zatrzymał się na boku. Wskoczyłem w bryczkę od razu wciskając psu do łapy pieniądze.
- Do Puszczy, poproszę. - powiedziałem jakby nigdy nic. Woźnica patrzył na mnie chwilę niepewnym wzrokiem, całkiem zdziwiony moją decyzją. Rozmyślał pewnie nad moim zdrowiem psychicznym i stopniem obłąkania czy też nawiedzenia. W końcu jednak zdecydował się zawieźć mnie w miarę szybko tam, gdzie chciałem się znaleźć. Widocznie wywnioskował z mojej niecierpliwej postawy, że to jakaś ważna, nagła sytuacja. Śmieszyło mnie to nieco, no ale brnijmy w to dalej. Przynajmniej szybciej będę mógł zaspokoić głód i to nie byle resztkami i nie po dwóch godzinach czekania w kolejce, a teraz. Co prawda trzeba będzie się wiele więcej namęczyć, ale co mi tam, przecież znajdę sobie pewnie jakieś towarzystwo. Nawet jeśli nie, to używanie moich mocy szło mi sprawniej. Odkryłem, że mogę podpalać dosłownie wszystko. Problem mam jeszcze z gaszeniem, ale parę razy udało mi się zrobić i to. Najlepiej chyba opanować zdołałem zadziwiającą umiejętność podpalania siebie samego, bez żadnego uszczerbku na moim zdrowiu i wyglądzie. Musiałem wówczas uważać, aby nie podpalać za sobą chociażby krzewów lub ulic...tjaa, Lapsae z pewnością mnie jeszcze z tego znakomicie kojarzy. Nie zważając zbyt na ciemną i w większości polną drogę, nie zauważyłem nawet kiedy powóz stanął, a woźnica czekał, aż wyskoczę wprost na teren Puszczy. Wokół było już całkowicie czarno. Lekkie kontury bujnej roślinności szumiały tylko muskane przez zimny wiatr nocy. Pod łapami czułem wysokie trawy i kłujące rośliny, a także jakieś drobne kwiatki po których deptałem nieświadomie. Słychać było niekiedy odgłosy ptaków, które prowadziły nocny tryb życia. Kilka z nich przeleciało ku mojemu przerażeniu kilka centymetrów nade mną. Zerwały się z wyższych gałązek jakiegoś krzaku, spłoszone wyczuciem obecności wrogiego drapieżnika. Wziąłem ze sobą patyk, którego końcówkę chciałem podpalić. Skupiłem się na miejscu, w którym miał wzniecić się ogień. Bursztynowe oczy poczęły błyszczeć, jakby one same były dwoma parzącymi iskrami. Niedługo trwały moje próby - wnet się udało. Chwilę byłem w stanie zrobić z patyka swego rodzaju pochodnię, jednak ogień w mgnieniu oka trawił drewienko i sypał na ziemię popiół. Puściłem natychmiast dopalający się już patyk i westchnąłem. No cóż, trzeba zdać się jedynie na węch, co nie było takie do końca łatwe wśród gęstej roślinności. Niedługo jednak potem wyczułem nosem bardzo blisko znany już skądś zapach zwierzyny. Pochodziłem ostrożnie bliżej i bliżej niego, a w powietrzu czuć było coraz to większe napięcie. Jakby napięcie mięśni ofiary będącej już w pełni gotowej do ucieczki. I ja byłem gotowy. Prawie bezszelestnie skradałem się niczym kot, kładąc się niekiedy i przysłuchując dokładnie. Mój nos nie zawiódł mnie i tym razem. Zza kilku drzewek rosnących w gęstwinie wyskoczyła na ścieżkę sarna, lub coś na jej rodzaj. Rzuciłem się natychmiast w pogoń za żwawym zwierzęciem. Nie miałem pojęcia jak mogło ono wyglądać, lecz jak na kopytnego nie było jakieś wysokie. Ciemny kontur wśród gęstwiny i szybkie susy zdradzały mi, że zwierz nie mógł być także wyjątkowo dobrze zbudowany czy silny. Założyłem więc, że to łania albo jakieś młode. Sarna z początku biegła znacznie szybciej, przerażona moją obecnością. Z czasem słabła, a ja doganiałem ją. Probowała czmychnąć w bok, jednak wszędzie drogę zagradzały drzewa. Wyczerpane zwierzę łatwo dało się już po chwili dogonić, tym bardziej jeżeli uchodzi się za szybkiego. Zdezorientowane moim nagłym przyspieszeniem zwierzę toczyło kółka na zadzie, chcąc zmienić kierunek biegu, jednak ja zaganiałem je to z prawej, to w lewej. Z każdą sekundą znajdowałem się o krok bliżej do gardła łani. Gdy ta zaczęła wahać się nie widząc już drogi ratunku - działałem natychmiastowo, nie rozmyślając nad niczym. Skoczyłem, uwieszając się zębami na krtani ofiary. Zacisnąłem mocno szczęki, aby ta zakończyła cierpienia szybciej. I aby przy okazji przestała się rzucać jak oszalała, jakby całkiem nie spodziewała się ponieść śmierci. Łania upadła najpierw na nadgarstki, szamocąc się już coraz mniej. Nie puszczałem silnego ścisku żuchwy na jej gardle. Czekałem, aż padnie nieżywa na bok, a jej mięśnie rozluźnią się. Z tak wykończonym zwierzęciem poszło całkiem szybko i sprawnie. Nie minęła minuta, a ja stwierdziłem że to już odpowiedni moment do oddzielenia jej skóry od kości i podpieczenia lekko mięśni. Zdecydowałem się zacząć od umięśnionych partii zadu. Wyszarpałem z początku kawałek mięsa, nie gustując jednak z skórach czy tłuszczach. Odłożyłem je na bok i skupiłem się, wpatrując się weń. Udało się, mięso płonęło przez chwilę ogniem. Następnie gorączkowo próbowałem zgasić ogień, aby nie przypalić sobie dzisiejszej kolacji. Ponownie przyglądałem się kawałków mięśnia, tym razem aby zgasić go. Po kilku próbach wreszcie się udało. Zadowolony z siebie rzuciłem się na jedzenie, uważając aby nie poparzyć zbytnio pyska gorącą potrawą. Na szczęście nie zdołała spalić się w nieco dłuższym procesie podpiekania, niż początkowo zakładałem. Smak był wręcz wyborny, nie za tłusty, nie za słodki, ale co najważniejsze nie za surowy. Nie wiem dlaczego, lecz nie cierpię wręcz surowego mięsa. Zawsze wolałem to ugotowane, może to przyzwyczajenie jeszcze z czasów zamieszkiwania przeze mnie Ziemi? Jeden kawałek nie nasycał mnie oczywiście wystarczająco. Z tego też względu powtórzyłem kilkakrotnie przyrządzanie mięsa z pomocą, jak się okazuje, mojego zadziwiająco pomocnego mi żywiołu. Byłem tak zajęty jedzeniem kolejnych i kolejnych kawałków czystego mięsa, że nie zauważyłem nawet kiedy ktoś zjawił się w pobliżu mnie. Usłyszałem wyraźne kroki kierowane w pobliże miejsca, w którym obecnie konsumowałem sarninę. Podniosłem gwałtownie głowę, rozglądając się oraz nadal nasłuchując uważnie. Mój biały pyszczek cały umazany był krwią ofiary. Próbowałem ją usunąć, aby w drodze powrotnej nie narobić strachu pijanym psom tułającym się nocami po Litore lub nawet woźnicy. Jednak okazało się to nie lada wyzwaniem, gdyż było jej coraz więcej z każdym kolejnym kawałkiem mięsa. W powietrzu byłem w stanie wyczuć już teraz, że w pobliżu czai się pies. Nie odzywał się,  a kroki stawiał ciszej niż z początku i jakby ostrożniej. Zapewne nie spodziewał się, że jakiś idiota pokroju mnie wpadnie na pomysł polowania w środku nocy, zapominając o niebezpieczeństwach czających się tu na mnie pewnie z każdej strony. Cieszył mnie fakt, że jest to osobnik mojego gatunku. Rozluźniłem się też bardziej kiedy byłem już w stanie rozpoznać jego kształty w ciemnościach. Potwierdziło to tylko me wsześniejsze przypuszczenia, zdecydowanie stał przede mną nie kto inny jak któryś z okolicznych psów. Mój strach jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął. Wydawało mi się, że on musiał to wyczuć, gdyż sam podszedł do mnie blisko, przypatrując się uważnie. Rozpaliłem więc ogień na odpadkach po moim jedzeniu w postaci skór. Światło ognia rozjaśniło całe otoczenie i teraz mogłem przyjrzeć się postaci dokładniej. Był to rudego umaszczenia pies, nieznanej mi rasy, choć z całą pewnością rasowy. Uśmiechnąłem się niepewnie w jego stronę. Wyglądał całkiem przyjaźnie, więc postanowiłem właściwie go poznać  skoro już stworzyła się ku temu dogodna sytuacja.
-Witaj, jak ci na imię? — wyrzekłem pewnym, chociaż przyciszonym głosem, nie chcąc psuć atmosfery tego miejsca. Rudzielec wyczuł moje przykazne intencje, bowiem nie wahał się z odpowiedzią na moje pytanie.
- Cześć. Voodoo, a ty? - otrzymałem odpowiedź taką,  jakiej właściwie się spodziewałem. No, może prócz tak osobliwego i oryginalnego imiona.
- Commodus, ale zwą mnie Caius. Mów do mnie jak chcesz. - zaśmiałem się, recytując wręcz swoją standardową odpowiedź, nadużywają ostatnio przeze mnie. Tak to jest być gdzieś nowym, nikt cię nie zna, a ty nie znasz nikogo...
- Co właściwie robisz w Puszczy w środku nocy? - zaśmiał się niepewnie Voodoo. Tja, żebym ja sam wiedział co ja tu dokładnie robię i dlaczego teraz a nie chociażby o świcie.
- Zgłodniałem trochę więc postawiłem wybrać się na polowanie. Ale widzę, że nie ja jedyny przybyłem do Puszczu w środku nocy. Co sprowadza tutaj ciebie drogi Voo?

<Voodoo?>
| 2128 słów →  105೧ | Polowanie → 10PU |

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz