22.12.2018

Od Oscara "Przypadki Lelka cz.I"

Tego feralnego dnia byłem z pozostałymi łowcami na polowaniu. Morrigan jak zwykle przewodziła. Łowy były pomyślne, udało się schwytać kilka jeleni, które miały zagościć na stołach w Pałacu. Przywódczyni szła przodem, my w tyle, cicho podśpiewując. Na saniach leżały oprawione tusze zwierząt, a w powietrzu unosił się aromat krwi. Śnieg prószył delikatnie opadając nam na nosy, co jakiś czas śnieżna czapa zsuwała się z gałęzi drzew. A my maszerowaliśmy dziarsko i cicho podśpiewywaliśmy. Nawet Morrigan udzielił się radosny nastrój. Nie była śmiertelnie poważna, szła niemal skocznie, odwracając się co jakiś czas z uśmiechem, gdy tylko wyciągaliśmy wyższe tony. Przed nami majaczyła już sylwetka Pałacu, ukrytego pośród zaśnieżonych drzew. Przyśpieszyliśmy na myśl o ciepłej gospodzie w Lapsae i misce gorącego gulaszu, który zapewne gotował się na palenisku. Wciągnęliśmy sanie na dziedziniec. Z kuchni przybiegł czeladnik i wziął się za krojenie mięsa na mniejsze kawałki i wnoszenie ich do spichlerza. Zaraz dołączył do niego pozostały personel kuchni. Do jednych z sań, na których leżały tusze dwóch dorodnych łani, zaprzężono konia. Jeden z nas zajął się jego prowadzeniem, podczas gdy my truchtaliśmy u jego boku. Wkrótce dotarliśmy do stolicy i skierowaliśmy się do karczmy. Od strony kuchni przywitał nas karczmarz i zaraz zawołał swoich pomocników, by ci wnieśli mięso do środka. My ruszyliśmy do stołów, na których zaraz pojawił się ciepły posiłek. Rozmawialiśmy ze sobą w miłej atmosferze, gdy to karczmy wbiegł posłaniec.
-Przywódca! Został zamordowany! – wykrzyczał, a wszyscy goście, w tym i my, podnieśli się natychmiast. Zaraz zalał go potok pytań, ale on odpowiedział tylko, że ni jeszcze nie wiadomo i pobiegł dalej.
Spojrzeliśmy po sobie niespokojnie i zdecydowaliśmy biegiem ruszyć do zamku. Zajęło nam to kilka minut, ale w końcu zdyszani dotarliśmy na dziedziniec. Było tam już zbiegowisko psów szepczących do siebie nawzajem i snujących domysły. Nikogo nie wpuszczano do Pałacu. Straże stały na każdym przejściu. W końcu zapanowała cisza. Na jednym z balkonów pojawił się generał Draich.
- Przywódca został zamordowany. Udało nam się odnaleźć sprawcę. To wysłannik ze Sfory Zorzy. Jako jedyny miał się dzisiaj spotkać z władcą. W jego komnacie znaleziono przedmioty ubrudzone krwią, w tym sztylet. Magowie i alchemicy potwierdzili, że to krew Aarona. Sfora jest w żałobie. Od lat nie zdarzyło się żadne zabójstwo na tak wysokim szczeblu. Sprawca został skazany na śmierć. Wyrok zostanie wykonany jeszcze dzisiaj. Proszę się rozejść.
Gdy tylko skończył mówić, strażnicy zaczęli siłą wypierać wszystkich z dziedzińca. Postanowiliśmy się pokojowo usunąć i wrócić do gospody, by zarezerwować pokoje. Na miejscu opisaliśmy obecnym co się wydarzyło. Wszyscy byli w szoku. Żaden nie protestował w sprawie egzekucji. A ja? Sam nie wiem. Nie wiedziałem wtedy jeszcze o wielu sprawach. Chyba akceptowałem wyrok. Do czasu.
Niedługo po tych wydarzeniach o współpracę z wrogiem oskarżono Morrigan. To już mnie poruszyło. Mnie i moich towarzyszy. Ale nikt nie protestował, gdy straże brutalnie zabrały ją do wieży, w której mieściły się lochy. Nikt się nie odezwał. My też nie. Spojrzeliśmy tylko po sobie wzrokiem pełnym niepokoju.
Już tej samej nocy powstał plan jak wydostać Morrigan. Brat jednego z nas, strażnik więzienny, miał zostawić niedomknięte drzwi do lochu podczas pełnienia warty następnej nocy. W ciągu dnia udało nam się dostać do wnętrza Pałacu i umknąć strażom. Jako łowcy potrafiliśmy zachowywać się cicho i dobrze ukryć. Pozostało dostać się do wieży i uwolnić naszą dowódczynię. A to nie było łatwe, pełno straży, ponadto w stanie gotowości. Jeden z nas musiał odwrócić ich uwagę.
-Zgłaszam się. – powiedziałem w końcu nieśmiało. Nikt nie chciał zgłosić się na to stanowisko, jednak żaden nie protestował, gdy wstałem i się odezwałem. Spojrzeli po mnie smutno. Wiedziałem, że to może się źle skończyć. Przecież idziemy uwolnić więźnia nowej władzy. Zapewne Rada już wybrała nowego Przywódcę, a Morrigan jest więźniem, jego więźniem. Jeżeli dowiedzą się, że to my, wszyscy zginiemy, albo w najlepszym przypadku trafimy do lochów.
-Jeżeli się nie uda i… - przełknąłem głośno ślinę – zawiodę… Powiedzcie jej, że przepraszam.
Nie musiałem nic więcej mówić. Doskonale wiedzieli o co mi chodzi. Komu mają to powiedzieć. Pokiwali smutno głowami. Ruszaliśmy na niemal samobójczą misję, by uratować kogoś, kto nieraz już nami przewodził i uratował przed porażką. Nie możemy jej zawieść.
Czy się udało? Tak. Widziałem jak moi towarzysze uciekają z Morrigan po wąskiej ścieżce na zboczu i znikają w lesie. Nie mogli się zatrzymać, wiedziałem. Nie mogli mi pomóc. Przede mną stało kilkunastu strażników. Wyciągnięte włócznie celowały prosto we mnie. Stałem na brzegu muru i dyszałem ciężko po długim biegu. Za mną? Kilka metrów przepaści. Przede mną i obok mnie? Strażnicy podlegli nowej władzy, którzy przekażą mnie Saulowi. Wybór? Oczywisty.
-PRZEPRASZAM! – krzyknąłem jak najgłośniej, naiwnie licząc, że Lady mnie usłyszy, że mi wybaczy i zrozumie. Mój głos niósł się echem po ścianach urwiska, gdy ja spadałem w dół, w przepaść. Widziałem pyski strażników wychylających się z muru. Jeszcze moment, wytrzymaj… I jest.
Podmuch wiatru, który udało mi się stworzyć, uratował mnie przed śmiercią w bystrej rzece, ale strażnicy nie muszą o tym wiedzieć. Mają widzieć jak spadam do rzeki, chwytam się skał i umieram, by potem zsunąć się bezwładnie w nurt. Przez kilkanaście minut płynąłem bezwładnie, uderzając o skały i błagając, aby pęcherzyki powietrza, które tłoczyłem sobie do nozdrzy, nie przestały powstawać, abym się nie utopił. Wreszcie wypełznąłem na brzeg. Nie wiedziałem gdzie jestem. Było ciemno, a dookoła mnie tylko las i rzeka. Leżałem na brzegu przez kilka minut i próbowałem uspokoić oddech. Udało mi się umknąć śmierci, teraz będzie już tylko lepiej…
NO COOŚ TY OSCAR. Życia nie znasz? Zawsze może być gorzej. Oczywiście, że musiał pojawić się potwór. Moczarnik w pełnej okazałości. Pojawił się tuż obok mnie i wyszczerzył paskudne zęby. Nie miałem sił by z nim walczyć.
-Zjedz mnie paskudo. Ale szybko. Oszczędź cierpienia. – wyszeptałem i zacząłem się śmiać, co jednak nie zbiło potwora z tropu.
Gorzej zareagował dopiero na strzałę, która trafiła go prosto w skroń. Z lasu wyłonili się… Nie. Nie łowcy. Bandyci. To musieli być bandyci. Podeszli do mnie i uśmiechnęli się parszywie.
-Spójrz bracie, jaki piękny młodzieniec. Ciekawe, czy mamusia za nim tęskni. Może zapłaci, żeby znów go zobaczyć…
-Tfu. Więcej warte byłoby jego futro. Nie zastanawiaj się, zabijaj. Przecież na nic się nie przyda.
A jednak. Przez miesiąc wędrowałem z nimi i próbowałem zdobyć ich zaufanie. Pilnowali mnie żebym im nie uciekł. Robiłem im za niewolnika. Gotowałem, rozpalałem ogień, czyściłem broń. A potem? Zabiłem. Z zimną krwią. Za to wszystko, co mi zrobili. Wywieźli mnie na teren Iskier. A mi pozostało wrócić. Do Jutrzenki. Do Lady. Co się tam dzieje? Czy wojna już wybuchła? CZY LADY ŻYJE? Niczego nie byłem pewny. Ale przede mną była długa droga.
Udało się. Stoję przed progiem naszej chatki w Helecho. Czekam, by ujrzeć pysk mojej ukochanej. Otwieram drzwi z rozmachem, a tam… Pustka. NIE. NIE. NIE. Biegnę do sąsiadów.
-CO SIĘ STAŁO Z LADY?- pytam niemal w szlochu.
-Wyjechała do Litore. – odpowiada ze zdziwieniem starsza suczka.
-Co za ulga. Dziękuję, dziękuję, dziękuję! – krzyczę i biegnę do dorożki.
-LITORE. Zawieź mnie do Litore, tylko jak najszybciej.
Nie widziałem jej tak długo…

LADY?

1156 słów → 10ᘯ + 55ᘯ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz