7.04.2018

Od Oscara cd. Lady | Bal

Zanurzyłem się po szyję w gorącej wodzie. Czułem, jak moje mięśnie się rozluźniają. Nie miałem jednak czasu na relaksacyjne zabiegi. Musiałem się umyć, uczesać i odpowiednio przyszykować. Razem z Lady postanowiliśmy skorzystać z ostatnich dni festiwalu i wziąć udział w przyjęciu w Pałacu. Nieco stresowała mnie perspektywa krążenia pośród wykwintnych gości ze sfory naszej, ale i innych. Musiałem się zaprezentować jak najlepiej, szczególnie, że miałem naprawdę poważne plany.
Wstałem i wodą z wiadra spłukałem z siebie mydliny. Następnie, już poza prowizoryczną wanną, zacząłem suszyć swoją sierść. Wykorzystałem do tego swoje moce, bo w końcu mają mi pomagać. Podmuchy wiatru szybko uporały się z wilgocią. Następnym krokiem było wyczesanie kudłów. Nie robiłem tego często. Szczerze, uważałem, że jest mi to zupełnie zbędne, ale dzisiejsza okazja była wyjątkowa. Szczotka poszła w ruch, chociaż mało zręcznie. Zajęło mi mnóstwo czasu zanim osiągnąłem wynik chociażby zadowalający.  Przejrzałem się w lustrze i stwierdziłem, że wyglądam nie najgorzej, przynajmniej jak na moje standardy. Nigdy nie dbałem zbytnio o wygląd. Ale dzisiaj…
Podszedłem do skrzyni stojącej pod oknem w salonie. Zacząłem wyciągać kolejno znajdujące się wewnątrz przedmioty, aby w końcu wydobyć gwóźdź dzisiejszego programu. Niewielkie pudełeczko o barwie wzburzonego morza. Włożyłem je do sakiewki i odetchnąłem głęboko, szykując się na nadchodzące chwile.
Wyszedłem z domu i rozejrzałem się dookoła. Słońce chyliło się już ku zachodowi, oblewając okolicę ciepłym blaskiem. Na niebie pojawiła się już blada tarcza księżyca. Panującą wokół ciszę przerywał jedynie melodyjny głos drozda. Miałem ochotę przystanąć na chwilę i wsłuchać się w słodkie kwilenie, jednak musiałem już ruszać. Bal zbliżał się wielkimi krokami. Drogę do Lapsae pokonałem truchtem. Niejednokrotnie spotykałem psy podążające w tym samym kierunku co ja. Nikt jednak się tak nie śpieszył. Nie wierze jednak, że nikt nie odczuwał tego zniecierpliwienia, radosnego oczekiwania aż spojrzy się w oczy ukochanej osoby, aż usłyszy się jej głos i poczuje ciepło ciała obok siebie… Potrząsnąłem głową.
-Zachowaj te pokłady uczuciowości na później… - mruknąłem sam do siebie.
W końcu wpadłem na plac nieopodal karczmy, w której nocowała Lady. Rozglądałem się zniecierpliwiony, gdy stałem w umówionym miejscu. W końcu jednak dostrzegłem czarną sylwetkę, tak bliską memu sercu. Zbliżyła się do mnie z gracją. Na grzbiecie miała jedwab, który delikatnie powiewał na wietrze. Kontrastował z ciemną sierścią i zdawał się potęgować lekkość z jaką poruszała się suczka. Wtuliła się we mnie, a ja otuliłem ją szyją. Po krótkim przywitaniu ruszyliśmy do Pałacu.
Bogactwo zapachów i ozdób, którymi wręcz przesiąknięte było wnętrze sali, powalało. Byłem prostym psem z ludzkiego miasta, który część życia spędził w szarym, wiecznie zawalonym papierami mieszkaniu. Nigdy nie doświadczył takiego przepychu i wykwintności. Jednak psy pogrążone w rozmowach, z kieliszkami szampana unoszącymi się tuż obok nich, zdawały czuć się tutaj niczym na własnym podwórku. Spiąłem się nieco, jednak zauważyłem, że i Lady jest zestresowana. Postanowiłem wziąć się w garść i pocieszyć damę w potrzebie. Sprawiłem jej komplement, a ona uśmiechnęła się delikatnie. Następnie daliśmy się ponieść świętowaniu… Muzyka rozbrzmiała, ruszyliśmy do tańca. Zupełnie spontanicznie, przecież nigdy w życiu nie tańczyłem. Jednak z Lady wszystko było łatwiejsze, dostosowywałem się do jej ruchów pełnych gracji. Między piruetami patrzyliśmy sobie w oczy, tryskające szczęściem. Kroki stawały się coraz śmielsze, wkradał się element, który zdawał się wręcz rozgrzewać nasze umysły, władać naszymi ciałami. Muzyka ucichła, a my opadliśmy na miękką sofę, oddychając ciężko.
Siedzieliśmy nad sadzawką, w ogarniętym mrokiem ogrodzie. Był on oświetlony jedynie przez blask świec wypadający przez okna z sali balowej oraz księżyc, który przejął władanie nad nocnym niebem. Zastępy żab i nocnych ptaków rozpoczęły swą balladę, która w towarzystwie dźwięku trzcin poruszanych na wietrze dawała ulgę od głośnej muzyki zamkowej orkiestry. Szmer wodospadu koił umysł. Nikt poza nami nie przebywał w ogrodzie, byliśmy sami. Idealna atmosfera. Gdybym tylko miał więcej odwagi… Spojrzałem w oczy wtulonej we mnie suczki. Odbijały się w nich gwiazdy. Były niczym głębia, z której nie chciałem się wydostać. Westchnąłem cicho.
-Lady…- szepnąłem.
-Tak?
Odetchnąłem głęboko, świat zawirował... Daj spokój idioto. Przecież to ona. Osoba, przy której możesz być sobą, która doskonale cię rozumie. Przecież właśnie tego chciałeś!
-Tego dnia, wiesz, kiedy szliśmy nad ocean… - zacząłem, a ona skrzywiła się nieco na wspomnienia owego wydarzenia. Ja jednak kontynuowałem. – Ja myślałem, serio myślałem, że to koniec, że wszystko stracone. A potem, ty. Znów pełna energii, w gaju. Jak druga szansa. Szansa dla nas oboje. Ja… Ja po prostu zrozumiałem, że to wszystko jest takie kruche, że, że…
-Mówienie to zdecydowanie to, co ci nie wychodzi… - zaśmiała się cicho. – Po prostu ciesz się tą chwilą… Ciesz się nami…
Uśmiechnąłem się. Przecież ona czułą to samo! Nie było sensu się tłumaczyć, ona doskonale wiedziała o co mi chodzi.
-Lady. Chcę cieszyć się nami. Chcę cieszyć się życiem w tym świecie. Gdy tutaj przybyłem nie sądziłem, że będę chciał dzielić je z kimkolwiek, jednak ty, ty jesteś wyjątkowa i ja to czuję… Abym mógł w pełni cieszyć się tym życiem, spełnij jedno moje marzenie… Jedno jedyne,  potem wszystko się ułoży, bo będziemy pokonywać przeciwności razem. – zacząłem mówić szybko, a w międzyczasie wyjąłem z sakiewki pudełeczko. Otworzyłem je, a naszyjnik  z pereł zalśnij w świetle księżyca.
-Lady, moja damo… Czy zostaniesz moją partnerką?- zapytałem, a moje oczy zrobiły się wilgotne.

Lady?? Lel. To coś jest martwe jak moja dusza.
Ale... Miłość rośnie wokół nas? Tuptaj mi tu do ołtarza, nie ma śpiewania!
| 856 słów → 40೧ | Zadanie → 50೧ i 1K |

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz