22.02.2018

Od Conann'a

Tego dnia padał deszcz.
Krople spadały z zachmurzonego nieba, powodując głuchy dźwięk, gdy uderzały o blaszany daszek, wewnątrz ciemnej uliczki. Kundel leżał na boku, starając się zapomnieć o tym, w jak tragicznym jest położeniu. Ostatnio miał coś w pysku dzień temu, nie miał czasu przejść się do pobliskiego lasku i napić się ze strumienia, więc czuł suchość w gardle. Kątem oka spoglądał na zagłębienia w brukowanej uliczce, gdzie zbierała się woda i powstała kałuża. Nie miał ochoty pić brudnej wody, chociaż była bardzo spragniony, więc tylko ze zrezygnowaniem odwrócił się na bok i wpatrywał się w murowaną ścianę przed sobą. Wsłuchał się w regularny rytm spadania kropel na blachę, zamykając swe ciemne ślepia i próbując sobie wszystko uporządkować.
Jeśli chce się tutaj przeżyć, trzeba logicznie myśleć, niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Kiedy trochę odpocznie i zregeneruje siły, najpierw pogrzebie w śmieciach, a potem wybierze się do lasku. Następnie wróci tutaj i cykl się powtórzy. Kiedy wyleczy ranę, będzie mógł wyruszyć dalej i znaleźć inne miejsce. Koce zaczęły być już wilgotne, co niekoniecznie spodobało się mieszańcowi. Wydął wargi w geście pogardy i spojrzał na krwawiące udo. Szkarłatna ciecz powoli brudziła jego podpalaną sierść. Odkaził ją ostatnimi medykamentami jakie mu pozostały, aczkolwiek nigdzie nie mógł znaleźć bandażu. Źle. Bardzo źle. Syknął, gdy nią poruszył, ponieważ promieniujący ból rozszedł się po jego całym ciele. Zmrużył tylko oczy, próbując o tym wszystkim zapomnieć i rzucić to wszystko w cholerę. Odetchnął głęboko, kontrolując oddech i poruszając uszami, z czego jedno usłyszało długi dźwięk, coś jakby... głuche walnięcie.
Zaciekawiony zwrócił głowę w stronę dźwięku i natychmiast uznał, że ma zwidy. Był już tak diabelnie zmęczony i wręcz padnięty, że wyobraził sobie białego psa o zmierzwionej i mokrej sierści. Mimo brudu panującego na ulicach, jego futro było nadal czyste i białe jak śnieg. Wyglądał trochę jak owczarek szwajcarski, które nie raz i nie dwa widział podczas swojej podróży. Mimo swojej blizny, nie wyglądał jak uliczny kundel. Było w nim coś majestatycznego, że aż cofnął się pod ścianę, jednak nie podkulił ogona. Uniósł kształtny pysk i wpatrywał się w przybysza, gotów do otwartej walki, bo na ucieczkę nie miał najmniejszych szans.
— Witaj, Conann — głos owczarka był aksamitny, uspokajający, więc mieszaniec tylko uniósł brew w górę.
Nie wiedział, co o tym myśleć. Nieznany mu pies znał jego imię, w dodatku zachowywał się w stosunku do niego tak, jakby kiedyś się widzieli. Niczym starzy przyjaciele, którzy widzą się po latach. Tylko, że on się nie cieszył ze spotkania, a biały samiec miał poważny wyraz pyska i od swojego przybycia nie ruszył się ani o milimetr.
— Nie musisz się mnie obawiać. Jestem twoim Przewodnikiem, zwą mnie Aaron — wyjaśnił, chociaż Conann praktycznie nic z tego nie rozumiał.
Zanim zdążył do niego podejść, spróbować nawiązać jakikolwiek kontakt, poczuł się bardzo dziwnie i aż mu się zakręciło we łbie. Opanował go mrok, który zaraz zastąpiła oślepiająca jasność i przed oczami mieniły mu się różne kolory. Miał mdłości, czuł, jak tamto jedzenie podchodzi mu do gardła. Poczuł, że lata, a zarazem biegnie i jego wszystkie mięśnie przestały pracować, jakby się unieruchamiając.
Dokładnie wtedy usłyszał świergot jakiegoś ptaka. Przecież w tamtym zapyziałym mieście nawet o szczura było trudno, więc skąd tam śpiew niebieskopiórej sójki? Gdy otworzył ciemne oczy, zauważył, że przed nim pyszni się cudowna i wysoka budowla, przypominająca pałac. Jednak nigdzie nie chodzili żadni ludzie, co nieco zaniepokoiło mieszańca. Poczuł obok siebie czyjąś obecność i wiedział, że to Aaron. Biały owczarek spojrzał na niego, a kąciki jego pyska poruszyły się w górę. Następnie zaśmiał się, ciągle przyglądając się jego przerażonej minie.
— Nie lubisz podróży do innych wymiarów, co? — powoli się uspokajał, zwracając głowę w kierunku dużego pałacu — Jesteś już w Eos, precyzując, przy Pałacu, gdzie mieszkam ja i Morrigan. Jesteśmy przywódcami Sfory Jutrzenki.
Conann cofnął się o kilka kroków. Przestał być przerażony, niepokój również ustał, teraz był wręcz zdenerwowany. Przenieśli go tutaj bez jego wyraźnej zgody, a po za tym... medalion! Gdzie jest medalion? Pomyślał, nerwowo wpatrując się w swoją szyję. Nic na niej nie wisiało. Został na Ziemi, a jedyna pamiątka po Krzesemirze przepadła. Warknął.
— O, byłbym zapomniał... — Aaron wyjął coś z sakiewki i podał psu — Znalazłem to przy twoim, hmm... miejscu zamieszkania.
Prawie wyrwał mu to z pyska, szybko zakładając talizman na szyję. Potrząsnął łbem, a głowa wilka zadygotała. Wydawało mu się, że ślepia błysnęły albo to był zwyczajny refleks światła.
— Dlaczego tutaj jestem? — zachrypiał, marszcząc brwi.
— Wybraliśmy cię, abyś nam pomógł. Jest coraz więcej potworów, a coraz mniej psów, rozumiesz? Jesteśmy w niebezpieczeństwie — odpowiedział mu, pustym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń przed sobą — Wy, psy z Ziemi, jesteście naszą nadzieją.
Mieszaniec zmrużył ciemne oczy, niepewnie podchodząc do owczarka szwajcarskiego. Wydawał się niezwykle zmartwiony, ale Conann miał własne problemy. Nie wie co to za miejsce, chociaż przypomniał sobie, że kiedyś słyszał tę nazwę. Eos. Prychnął, drapiąc się za uchem.
— Nie wiem co o tym myśleć — mruknął, wstając i bacznie lustrując wzrokiem Aarona — Nie wiem co to za miejsce, nie wiem kim jesteś. Najchętniej wróciłbym teraz na Ziemię.
Biały przywódca wzdrygnął się, jakby właśnie się czegoś przestraszył. Wymamrotał coś niejasno pod nosem, postawił uszy na sztorc i rzekł, nieco przygaszony:
— Nigdy się nie myliłem w wybieraniu psów. Nie sądzę też, żebyś był moim błędem. Aczkolwiek nie mam zamiaru trzymać cię tutaj pod kloszem, jeśli chcesz, możemy już wracać.
Ciemny pies oblizał pysk, zastanawiając się właśnie nad słowami lidera. Jakaś dziwna siła przyciągała go do tego miejsca, gdzieś w odmętach pamięci miał wrażenie, że kiedyś tutaj był. Jednak wszystko było dla niego takie nowe, niezrozumiałe...
— Niech będzie — zgodził się sceptycznie, przeciągając się i rozkoszując padającymi na jego zmierzwioną sierść promykami słońca.
Nagle zdał sobie sprawę, że rana go nie piecze. Odwrócił łeb, wpatrując się w tylną łapę, ale zobaczył miast rany, świeżą bliznę. Był zadowolony, ponieważ nie będzie tracił na nią swoich ostatnich ziół i medykamentów, a było mu to bardzo na rękę.
— Teraz czas na formalności — odparł Aaron, ruchem ogona zachęcając go, by podążył za nim.

- - -
  
Leżał na twardym i niewygodnym łóżku, w jakiejś zapyziałej karczmie. Światło księżyca sączyło się przez brudne okno, oblewając jasnością postać mieszańca i kawałeczek pokoiku. Nie mógł zasnąć, bo zbyt dużo rzeczy wydarzyło się na raz.
Dołączył do jakiejś sfory, dostał profesję, otrzymał swój własny żywioł... Wszystko było takie ciekawe, a jednocześnie niepokojące. Na ulicy żyło mu się trudno, często nie miał coś włożyć do pyska, a suchość w gardle była jego kompanem. Często wdawał się w bójki, a potem w samotności wylizywał się czasem długie miesiące. A tutaj będzie jeszcze trudniej. Aaron obiecał mu, że nauczy go władać bronią białą i to się psu spodobało. Spróbował zamknąć powieki, jednak nie zasnął.
Mimo pieczącego bólu w łapach oraz zmęczenia nadal nie umiał po prostu oddać się w objęcia Morfeusza i w śnie czekać na świt.
Dotarł w umówione miejsce, gdzie musiał trenować wraz z Aaronem. Był nad morzem, wsłuchiwał się w szum fal i zawodzenie mew, które fruwały mu nad głową. Zmrużył powieki, siadając na ciepłym piasku. Fale próbowały go polizać, jednak nie dosięgały aż tak daleko. Westchnął, starając się skupić myśli. Nie wyszło mu.
Usłyszał czyjeś kroki, które zapewne należały do owczarka szwajcarskiego. Niósł ze sobą przepasany miecz, a w pysku trzymał drewniany, które zapewne będzie, podczas treningu, należał do niego. Conann przywitał się z nim cichym burknięciem.
— Zaczynamy? — spytał, dość nieumiejętnie łapiąc miecz i próbując złapać w nim oparcie.
<< Aaron? >>
| 1242 słów → 60೧ + 10೧ |

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz