26.02.2018

Od Conann'a

Po rozstaniu z ciemną suczką miał cały dzień na dojście do Biblioteki, więc nie śpieszył się. Gdy oddalił się od nadmorskiego miasteczka, zwolnił z truchtu do spokojnego chodu i rozkoszował się dźwiękiem trzeszczącego śniegu pod jego łapami. Opuszki nadal piekły, same łapy również go szczypały, aczkolwiek nie przejmował się tym. Teraz musiał tylko modlić się, że dotrze przed kolejną zamiecią, śnieżycą, czy innym diabelstwem. Wypuścił parę z pyska, która szybko rozpłynęła się w powietrzu. Nadal czuł bryzę, która mierzwiła jego podpalaną sierść, więc przeszedł go dreszcz.
Nagle do jego nozdrzy wpadł świeży zapach i szybko zauważył w bialutkim śniegu ślady łapek zająca. Nic dzisiaj nie miał w pysku, więc natychmiast poczuł, jak ślina napływa mu do ust. Przypadł do pozycji łowieckiej, starając się jak najciszej go podejść. Utrudniał mu to śnieżny puch, który alarmował każdą istotę o nadchodzącym zagrożeniu, toteż starał się jak najrozważniej dobierać kroki. Mróz szczypał go w opuszki łap, końcówki uszu oraz nos. Płatki śniegu wirowały w przeszywająco zimnym powietrzu, osiadając na podpalanej sierści mieszańca.
Polowanie zapewne by się udało, gdyby nie sucha gałązka, sprytnie pokryta warstwą śniegu. Nastąpił na nią, powodując głuchy dźwięk trzaśnięcia i Conann zaklął szpetnie pod nosem, widząc śnieżny pył tuż przed sobą. Zając dał dyla pomiędzy nagie krzewy, a kundel nie miał zamiaru go gonić. Musiał podróżować cały dzień z pustym żołądkiem, ewentualnie przekąsi coś wieczorem, gdy będzie wracał do nadmorskiego miasteczka kupić pierwszy miecz. Poczuł nagły ucisk ekscytacji w sercu, czując podświadomie, że zbliża się jego pierwsze polowanie na potwory.
Powstał do pozycji stojącej, otrzepując krótką sierść z osiadłych na niej płatków śniegu. Każdy z nich był inny, unikatowy, a matka zawsze mu mówiła, iż żaden się nigdy nie powtarza, tak jak każdy pies jest inny. Potrząsnął łbem, próbując wymazać ze wspomnień uśmiechnięty pysk matki. Wydawało mu się przez chwilę, że czuje tuż obok siebie jej słodki ziołowo-korzenny aromat. Odwrócił pysk w kierunku północy, wciągając w płuca zimne powietrze i odkaszlnął. Oby się nie rozchorował, ponieważ nie chciałby teraz wydawać pieniędzy na nowe medykamenty, zwłaszcza, że budżet ma skromny. Poprawił medalion wilka, sakiewkę i wygładził swój ciemny płaszcz, zakładając kaptur. Następnie ruszył powoli, wzrokiem odszukując jakąś leśną ścieżynkę.
- - -
Ostrożnie przewracał karki starego, podniszczonego "Bestiariusza" i skupiał swoją całą uwagę na słowach zawartych w książce. Pismo było czasami niezwykle staranne, jakby pisane w spokoju, a czasem chaotyczne, jakby autor bardzo się spieszył albo relację o potworze zdawał na żywo. Zawód łowcy potworów wydawał mu się ciekawą przygodą, a sam fakt pisania własnego bestiariusza wzbudzała w nim podekscytowanie. Zatrzymał się na ghul'u, marszcząc nos i wyjmując malutki notatnik, gdzie zapisywał ważniejsze informacje.
"Stworzenie agresywne. Odżywia się padliną, dlatego towarzyszy mu odór gnijącego mięsa, zamieszkują głównie cmentarze. Mogą przypominać dowolną istotę, aczkolwiek zawsze posiadają długie pazury i kły do rozkopywania grobów. Można walczyć za pomocą miecza, ognia, czasem wystarczą tylko tradycyjne metody."
Zamyślił się, marszcząc brwi. Czy to wystarczy mu do zidentyfikowania trupojada? Raczej tak, zwłaszcza, że węch mu jeszcze dopisuje. Szybko nabazgrał jeszcze rysunek padlinożercy, starając się nie zapominać o koloniach pleśni, które porastają jego nagą skórę. Oczywiście, nie mógł zapomnieć również o oczodołach, w których zazwyczaj znajdują się same białka. Skrzywił się, patrząc na obrazek. Nie był szczególnie urodziwy, aczkolwiek tej uwagi nie musiał notować.
Rozluźnił mięśnie, wzdychając cicho. Potem wrócił do uzupełniania własnego bestiariusza, w spokojnej, ogromnej Bibliotece. Towarzyszył mu zapach starych kartek, kurz i powoli zachodzące słońce.

- - -

Szedł do nadmorskiej mieściny późnym wieczorem, gdy mróz ziębił najbardziej. Naciągał mocniej kaptur, dusząc warknięcie. Wpadł po barki w zaspę, więc teraz dostał drgawek. Najchętniej wróciłby teraz do Biblioteki, kładąc się spać wśród obskurnych tomów księg. Wyszedł ze śnieżnej pułapki, otrzepując się ze śniegu, który prawdopodobnie wszedł mu wszędzie. Jego ciemny płaszcz stał się teraz mokry i przyprószony białym proszkiem, przypominającym nieco mąkę. Ale był to śnieg. Cholerny śnieg. A zaczął padać jeszcze mocniej. Conann przyśpieszył, nie oglądając się za siebie.
Wtedy zdarzył się swego rodzaju cud. Usłyszał końskie rżenie, więc natychmiast obrócił uszy w kierunku źródła dźwięku. Okazało się, że leśną dróżką jedzie najprawdziwsza bryczka! Na dodatek zjechała na pobocze, dokładnie tam, gdzie szedł mieszaniec. Pies kierujący kasztanową klaczą zatrzymał ją z głośnym "prr" i pozdrowił go machnięciem ogona.
— Ano witam, panie młodzieńcze! — szczeknął przyjaźnie, ukazując bukiet żółtych i startych kłów.
Był raczej niewielki, jakby nieco przygarbiony, natomiast jego brązowe oczy świeciły rodzinnym blaskiem. Wyglądał niczym sznaucer, a jego futro był krótkie, szorstkie w kolorze popiołu i podpalane czarne w okolicach pyszczka, łap i ogona. Na początku myślał, że starzec pykał sobie fajeczkę, aczkolwiek to była zwyczajna para wydobywająca się z jego pyszczka.
— Dobry — wymamrotał zmieszany pies, przystając i lustrując bacznym spojrzeniem stare psisko. — Pan się nie boi w taką mroźną noc jechać przez las? Bandyci grasują, dzika zwierzyna, potwory...
Spodziewał się cienia strachu na pysku nieznajomego, ale on uśmiechnął się jeszcze szerzej. Odsunął się nieco, nadal trzymając lejce i jakby zrobił miejsce Conannowi. Natomiast nasz bohater tylko uniósł wyżej lewą brew, ponieważ nieczęsto widział takie zachowanie. Nie ruszył się ani o milimetr.
— Ano nie boję, ano nie boję — gorliwie zapewnił sznaucer, a uśmiech ani trochę mu się nie zmniejszył. — Ale ty młodziku, chodź no tu. Podwiozę cię co najwyżej do Litore, ale będzie nam raźniej...
Litore?! Przecież on tam szedł! Jednym susem znalazł się przy psie, zapominając o jakichkolwiek słowach podziękowania. Gdyby umiał się rumienić, zapewne byłby cały czerwony, ale teraz tylko głupio się uśmiechnął i odparł, nieco nieśmiało:
— Ależ ja właśnie do Litore! — potwierdził, wpatrując się w drzewo. Miał wrażenie, jakby się poruszyło. — Dziękuje. Jestem Conann.
Nie wiedział, czemu się przedstawił. Chciał tylko znaleźć się już w jakiejś karczmie, na twardej pryczy i zjeść dobrą, ciepłą zupę z bochenkiem chleba. Jego rozmyślania przerwało cmoknięcie starszego, który pogonił kasztankę do kłusu. Spod jej podkutych kopyt pryskał śnieg, a sama klacz co chwila zarzucała łbem, jakby chciała się uwolnić od bryczki. Swoją drogą, sama bryczka nie była duża. Z tyłu, niedbale zarzucone, były dwie beczki, na oko wielkości dorosłego, średniego psa.
— Ano, ja jestem Pompidou — wymruczał sznaucer, oglądając się na beczki, które wiózł. — Masz, ano, szczęście, żeś na mnie trafił. Zmarzłeś, he?
Kundel nie odpowiedział. Był zbyt zajęty marzeniami o bochenku chleba.
Dotarli do nadmorskiego miasteczka kilka godzin później. Podpalany mieszaniec wyskoczył raźno z bryczki, oddychając pełną piersią. Nie czuł pyska, uszu ani opuszek łap, ale kto by przejmował się odmrożeniem! Już czuł gorąc zupy, który będzie go rozpalała, więc po raz ostatni obejrzał się na starca, który wolno schodził z wozu. Kasztanka, która, jak później się dowiedział, nazywała się Rudka, grzebała kopytem w brukowanej uliczce i czujnie poruszała swymi podłużnymi uszami. Zarżała, gdy Pompidou podszedł do niej, kuśtykając na prawą, przednią łapę i poklepał ją powolnie, wręcz w ślimaczym tempie. Klacz uspokoiła się, schylając łeb i obserwując coś po drugiej stronie uliczki.
Conann podszedł do niego i uśmiechnął się niepewnie. Oblizał nerwowo kształtny pysk i skulił uszy po łebku.
— Dziękuje za podwózkę, odmroziłbym sobie tyłek, gdyby nie ty — powiedział, wpatrując się w uspokojoną już kasztankę. Była ładnym koniem.
Sznaucer odwrócił się do niego, uśmiechając się kącikiem warg.
— Ano, o wiele bardziej wolę cię uśmiechniętego — odpowiedział, ignorując podziękowania. — Niech ci się w życiu wiedzie, młody.
Mieszaniec uznał to za oczywiste pożegnanie, toteż nieśmiało zamachał do niego ogonem. Pompidou odpowiedział tym samym gestem, ponownie ukazując swe styrane kiełki. Westchnął i odszedł uliczką, wiedząc dokładnie, co gdzie jest. A to wszystko dzięki Lady! Będzie musiał jej podziękować, gdy ją spotka.
Trucht przemienił się w chód spacerowy, gdy zauważył szyld karczmy "Bazyliszek". Szyld ukazywał paskudnego gada w całej swej okazałości, natomiast wyżłobiony w drewnie nie wyglądał aż tak groźnie, jak ukazywał to bestiariusz. Nastroszył sierść, mijając bramkę, która wpuszczała psy na podwórko lokalu. Stały tutaj dwa konie, które nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi i sanie. Kilka sań. Śnieg zatrzeszczał mu pod łapami, kiedy stawał już powoli na próg "Bazyliszka".
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem, a z nich wypadła postać. Nie mógł ocenić, czy była to suka czy też samiec, ponieważ jej oblicze skrywał kaptur. A sama postać przyodziana była w długi płaszcz, ciągnący się aż po ziemi. Potrąciła go, na co kundel ukazał kły.
— Uważaj, gdzie idziesz! — syknął, automatycznie wrogo strosząc sierść od karku aż po czubek ogona.
Zatrzymała się, jednym szybkim ruchem zdjęła ciemny niczym noc kaptur i odwróciła się tylko profilem. Ale to psu wystarczyło. Mógł podziwiać tylko niespotykaną aurę bijącą od przywódczyni Eos, a samemu mieszańcowi wydawało się, że jego medalion drgnął. Przełknął ślinę, czując narastającą gulę w gardle, chociaż jak zwykle miał kamienny wyraz pyska. Może winien był się kajać?
Cętkowana suczka wyraźnie czekała na jego jakikolwiek gest czy słowo. Samemu Conannowi zrobiła się nieco głupio, toteż wyprostował się jak struna, pozwalając sierści opaść. Gdy czuł, że jego głos nie będzie drgał, odezwał się głosem chłodnym i przeszywającym powietrze niczym sztylet:
— Oh, Morrigan, wybacz. Nie spodziewałem się, że to ty.
Nie powiedział tego z czcią i szacunkiem, aczkolwiek złapał się na tym, że w głębi serca żałuje tych ostro wypowiedzianych słów. Miał na swoje usprawiedliwienie to, że nie wiedział. Pytanie tylko, czy cętkowana okaże się litościwa?
<< Morrigan? >>
| 1518 słów → 75೧ + 15೧ |
Znajomość magicznych stworzeń [1/2]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz