22.02.2018

Od Oscara cd. Od Morrigan

Byłem zadowolony z przebiegu mojego pierwszego polowania. Nie udało mi się niczego dopaść, jednak mogłem obserwować profesjonalistów przy pracy. Z całą pewnością przyda mi się to w przyszłości. Wyruszyliśmy na północ. Na przedzie szła Morrigan, w tyle psy ciągnące sanie. Ja trzymałem się z grupką pozostałych łowców. Nie potrafiłem jednak przyłączyć się do ich rozmów. Postanowiłem więc podejść do przywódczyni i porozmawiać z nią. Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem. Czułem, że nie będzie chciała mojego towarzystwa, jednak nie odrzuciła go. Wręcz przeciwnie, zachęciła mnie do rozmowy.
-Jak pierwsze łowy?- zapytała przyjaźnie, choć nie dostrzegłem uśmiechu na jej pysku. Jedynie w głosie dało się wyczuć swego rodzaju wesołość.
-Hmm... To było bardzo pouczające doświadczenie. Nie było mi nigdy wcześniej dane, by uczestniczyć w łowach, więc z pewnością każda chwila takich akcji mi się przyda.
-Jestem o tym przekonana - odparła już z widocznym uśmiechem.
Szliśmy dalej w milczeniu, mimo że starałem się jakoś zagaić rozmowę. Rozglądałem się na wszystkie strony, wsłuchiwałem w nieodległy świergot ptaków. Wszystko wydawało się idealne. Zacząłem rozumieć czemu Morrigan była w dobrym nastroju. Ona również podziwiała otaczający nas krajobraz. Napięcie, jakie towarzyszyło jej podczas polowania, przeminęło i mogła się wreszcie odprężyć. Dostrzegałem to w jej swobodnych ruchach, w oczach nieodłącznie wpatrzonych w roślinność lub niebo. Musiałem przyznać, że i mnie udzielił się jej nastrój. Gdyby nie towarzyszące nam nieznajome mi psy, zapewne pobiegłbym przed siebie, by poczuć wiatr targający moją sierść i wyciskający łzy z oczu. Zimne powietrze wdzierało się do moich nozdrzy razem z zapachem igliwia. Brakowało jednak słońca, które rozświetliłoby podłoże pokryte śniegiem. Wcześniejsze przejaśnienia poszły w niepamięć. Gęste, białe chmury zakryły całkowicie niebo.
-Będzie sypać...- mruknąłem.
Słysząc moją uwagę Morrigan spojrzała na niebo. Nie wyraziła swojego zdania, ale nie zignorowała również tego, co zobaczyła. Na jej rozkaz każdy przyspieszył.
Minęło kilka minut, a pogoda jedynie się pogarszała. Wiatr się wzmógł i zaczęły się pojawiać pierwsze płatki śniegu. Mi nie przeszkadzała taka sytuacja. Domyślam się, że to przez mój żywioł, ale w wietrzną pogodę czuję się o wiele lepiej. Zapewne podobnie działa na naszą przywódczynię las. Nie mogłem jednak ukryć, że widoczność znacznie się obniżyła. Kryształki lodu wpadały mi co jakiś czas do oczu, a poza tym zasłaniały widok na kilkanaście metrów do przodu. Nie była to jeszcze tragedia, ale z każdą minutą przybywało opadu.
-To może być śnieżyca...- oznajmiła ze zmartwieniem Morrigan.
-Nie zdążymy dotrzeć przed nią do Lapsae?- zapytałem z nadzieją w głosie. Nie chciałem utknąć tutaj podczas burzy śnieżnej. Mogłoby się to dla nas źle skończyć. Wizja grupy psów, z soplami zwisającymi z pysków, całych pokrytych śniegiem... Ech... Nagle poczułem chęć położenia się na miękkich skórach przy piecu stojącym w moim domu w Helecho.
-Jeżeli się sprężymy, to się uda. Najwyżej zatrzymamy się w jakiejś strażnicy. Ruchy!- krzyknęła na końcu, by usłyszały ją psy na tyle pochodu. Szybki chód zmienił się w energiczny trucht. Co poniektórzy ruszyli biegiem, aby zebrać się w zwartą grupę. Temperatura znacznie się obniżyła. Jeden z łowców, najwyraźniej władający ogniem, stworzył płomień, który unosił się nad nami topiąc śnieg i dając nam ciepło.
-Zgaś to - powiedziała ostro przywódczyni - ciepło rozluźnia, a my musimy się śpieszyć. Ruch wystarczająco was ogrzeje.
Wcześniejszy dobry humor wyparował. Stała się znów napięta. Najwidoczniej uważała za swój obowiązek, aby wszyscy dotarli cało do swoich domów. Patrzyła przez cały czas przed siebie, w białą zasłonę. Nikt nie odważył się nawet na przyciszoną rozmowę. Podążaliśmy za przewodniczką w milczeniu i ciągłym skupieniu. Bogowie jednak nam nie sprzyjali...
Najpierw był ten dziwny zapach. Nigdy go nie czułem, lecz wiatr wiejący w naszym kierunku wyraźnie niósł woń jakiegoś zwierzęcia. Nie tylko ja to wyczułem. Morrigan, która z całą pewnością miała czulszy węch, zatrzymała się nagle.
-Dzik.- wyszeptała w skupieniu - DZIK!- krzyknęła następnie rozkazującym tonem.
Miało to znaczyć, że łowcy muszą przygotować się do walki. Jeżeli świniak stanąłby na drodze, trzeba było by go zabić. I tak właśnie się stało. Usłyszeliśmy przeraźliwy okrzyk, który natychmiast uświadomił nam, że przyjdzie nam stoczyć bój z nie byle jakim przeciwnikiem. Wywołało to poruszenie w naszych szeregach. Łucznicy, w tym przywódczyni, przygotowali swoją broń. Ja z całą resztą przyjąłem pozycje. Zwierzę z całą pewnością kierowało się w naszą stronę i nie miało przyjaznych zamiarów. Po chwili z śnieżnej zasłony wyłoniło się ciemne cielsko ogromnego odyńca. W jego małych oczkach płonął gniew. Z paszczy wyłaniały się spore kły, które były jego największą bronią, poza brutalną siłą oczywiście. Nigdy nie przyszło mi stanąć oko w oko z takim bydlęciem. Inni również wydawali się zaskoczeni jego rozmiarami. Natychmiast jednak przystąpiono do akcji. Morrigan po krótce wyjaśniła nam co mamy robić. Sama nałożyła pierzasty pocisk na cięciwę i przygotowywała się do oddania strzału. My mieliśmy odwrócić uwagę dzika tak, aby ustawił się do niej lewym bokiem. Dzięki temu mogła ugodzić go w samo serce. Zanim się to jednak stało, musieliśmy umiejętnie manewrować między drzewami, a rozwścieczonym świniakiem. Biegaliśmy jak szaleni, szczekając zacięcie, aby zwrócić jego uwagę. W pewnym momencie zaszarżował tak nagle, że dwoje łowców nie zdążyło uchylić się przed jego atakiem. Zostali pokiereszowani przez potężne racice i kły. Śnieg wokół nich szybko nabrał barwę rubinu. Chcieliśmy jak najszybciej im pomóc, lecz najpierw musieliśmy rozprawić się za zwierzęciem. Po kilku minutach lekko bezsensownego biegania udało się go dobrze ustawić. Usłyszałem dźwięk zwolnionej cięciwy, a przede mną śmignęła strzała. Trafiła tuż nad lewą łopatką, w serce. Bestia po chwili upadła na śnieg.
Zabraliśmy się za opatrywanie ran naszych towarzyszy. Kilku z nas dobrało się również do dzika, aby odpowiednio go oprawić. Tymczasem opad przybierał na sile i nie mogliśmy już zobaczyć niczego, co znajdowało się dalej niż pięć metrów przed nami. Szybko uporaliśmy się z górą mięsa i piękną skórą dzika. Znajdowały się już na saniach.
Morrigan ze zmartwieniem spojrzała na dwóch łowców, którzy również wylądowali na saniach. Byli owinięci prowizorycznymi bandażami.
-Musimy jak najszybciej zawieźć ich do szpitala.- zadecydowała. -Zmieniamy kierunek. Idziemy do Litore. Prędko!- popędziła nas.
Teraz już bez żadnych zahamowań ruszyliśmy biegiem. Mróz dawał nam się we znaki. Moje łapy zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa. Nosiły pierwsze oznaki odmrożenia. Nie tylko ja miałem z tym problem. Mimo, że bieg rozgrzewał nasze ciała, czuliśmy ziąb panujący w naszym otoczeniu. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w ciepłej karczmie, przy palenisku, na którym gotowała się porządna porcja grochówki (nie wiem czemu akurat grochówki). Nikogo nie powinno więc dziwić, że biegliśmy co sił. Sanie podskakiwały niebezpiecznie na nierównościach, co z bólem w głosie komentowali ranni. Ich "szoferzy" odpierali na ich jęki, że lepiej trochę pocierpieć niż zamarznąć w śnieżycy. Na krótki czas przynosiło to efekty, lecz po chwili znów rozlegały się stękania.
W końcu ujrzeliśmy upragnione mury Litore. Z grupy gardeł wydobył się tryumfalny okrzyk. Ból i zimno nagle stały się mniej uporczywe. W naszych umysłach zawitała jedna myśl: BIEGNĄĆ DO CIEPŁA! Gdy pod naszymi łapami pojawiły się brukowane ulice, zwolniliśmy. Truchtem ruszyliśmy w kierunku karczmy. Ranni zostali zaniesieni do miejskiego szpitala. Towarzyszyła im Morrigan, która chciała upewnić się, że zostaną odpowiednio potraktowani. Mięso trafiło do magazynów znajdujących się w piwnicach lokalu. My natomiast otrzymaliśmy upragniony ciepły posiłek.
Dwie godziny później leżałem na miękkiej skórze rozłożonej obok paleniska. Niektórzy z łowców dostali pokoje, innym zabrakło miejsca. Zaliczałem się do tej drugiej grupy, jednak nie narzekałem. Świat ponownie wydawał mi się piękny. Za oknami hulała burza śnieżna, a ja przebywałem w bliskości ognia. Poza tym znajdowałem się w otoczeniu psów, którzy walczyli dzisiaj ze mną ramię w ramię. Przynajmniej tego wieczoru nie musiałem się martwić o swoją przyszłość. Snułem w spokoju plany odwiedzenia targu i spaceru po plaży. Jednak to wszystko miał przynieść nowy dzień...

Jakby co, Oscar przebywa na razie w Litore.
| 1248 słów → 60೧ + 10೧ | Polowanie → 5 PU |

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz