22.02.2018

Od Remusa

Obudziły mnie promienie wpadające przez okno. Zmarszczyłem brwi i przewróciłem się niespokojnie na drugi bok. Po chwili zamarłem bez ruchu by po minucie znowu się obrócić. Sytuacja powtarzała się parę razy aż w końcu dałem za wygraną i z westchnięciem zwlokłem się z łóżka. Odkąd pamiętam zawsze spałem niespokojnie, zawsze na trybie ,,czuwania''. Gdy zapadałem w głęboki sen śniły mi się koszmary i ciężko mnie było wybudzić. Taka sytuacja powtórzyła się też dzisiaj, a gdy po wielu próbach w końcu się obudziłem nie potrafiłem znowu zasnąć. Leżałem tak z trzy dobre godziny aż w końcu słońcu udało się wykurzyć mnie z posłania i przekonać, że dzisiaj i tak już nie zasnę. Co więcej nie byłem przyzwyczajony do takich luksusów jak łóżko. Z reguły zawsze spałem na ziemi, ewentualnie na jakimś kartonie czy podziurawionych kocach.  Przez co na miękkim materacu było mi... aż za miękko. Mimo, że specjalnie przyszykowałem najtwardszy jaki się dało.
Te i inne czynniki sprawiły, że byłem bardzo niewyspany. Ale nie było tego po mnie widać. Przywykłem już do niewyspanych nocek. Na ulicy nie raz trzeba było robić parogodzinne patrole, a potem zmieniać się z ojcem by przespać się chociaż godzinę (i tak najczęściej nie udawało mi się zasnąć). Co prawda teraz nie byłem na Ziemi. Byłem tu. Ta kraina różniła się znacznie od naszej. Po pierwsze: istniała tu magia, po drugie: były przeróżne monstra (na szczęście w miejscu które wybrałem na mieszkanie ponoć rzadko się zdarzały), ale przede wszystkim: nie było ludzi. To była chyba największa i najbardziej znaczna różnica do której było mi się chyba najtrudniej przyzwyczaić. Gdy szedłem do miasta zamiast dwunożnych widziałem czworonogi beztrosko z sobą rozmawiające i śmiejące się. Zamiast ludzi na straganach widziałem moich pobratymców. Krótko mówiąc - ludzi nie było. Nie powiem bym narzekał na ich brak. Owszem niektórzy potrafili być miłosierni ale większość była okrutna. Nie oszukujmy się. Mimo to trudno było mi się odzwyczaić od ich widoku.
 Po śniadaniu (niezwykle skromnym - znowu przyzwyczajenie) i porannej toalecie (która w moim wykonaniu nie była jakaś przecudowna - kolejne przyzwyczajenie) wyszedłem ze swojej ,,chaty'' (zbudowanej niezwykle prowizorycznie mimo, że w środku miała najnowocześniejsze sprzęty. Dawało to dość ciekawy kontrast) po czym skierowałem się w kierunku klatek gdzie przetrzymywałem ptaki. Nie wiem co mnie napadło, że wziąłem sobie pozycje Sokolnika. Przecież mogłem wziąć coś co bardziej do mnie pasowało. Wojownika, strażnika czy ewentualnie łowcę. Ale nie. Zachciało mi się hodowania ptaków. I to wcale nie takich małych klatkowych. A gdzie tam! Ja musiałem postanowić zabrać się za ptaki drapieżne. Nie wspominając o tym ile czasu traciłem na budowanie tych przeklętych klatek, tresowanie i karmienie. A żywiły się szczurami, myszami i innymi żyjątkami. Czyli tym wszystkim czym żywiłem się na ziemi. Tyle, że ich pokarm był z najwyższej półki przez co gryzonie też musiałem hodować. Eh... te ptaki to maja dobrze. Mają wszystko podstawione pod nos od pisklaka. Głupie ptaki... o czym to ja...
Nagle poczułem jakiś tępy ból w głowie i osunąłem się na ziemię, a świat zaczął wirować. Zrobiło mi się na chwilę ciemno przed oczami i musiałem trochę poleżeć na trawie dopóki nie powróciłem do normalnego stanu. Odetchnąłem z ulgą gdy mogłem stać już na własnych nogach i nie widziałem podwójnie. Mimo to w głowie wciąż szumiało... Zaraz... co się stało... Nagle usłyszałem jakiś szelest i dźwięk spadającej gałęzi. Szybko odwróciłem się w stronę hałasu ze zmarszczonymi brwiami by po chwili zrozumieć o co chodzi. Ale dla upewnienia szybko podbiegłem do klatek umieszczonych na małej polance. Obok stała stara, rozwalony szopa którą niedawno tutaj znalazłem. Co prawda ona wręcz się już kruszyła ale nie miałem na razie czasu, chęci a tym bardziej umiejętności na naprawianie jej. Aktualnie służyła mi za schowek bo nie miałem zamiaru w domu trzymać tych wszystkich gratów należących do tych przeklętych ptaków...
Wpadłem zdyszany na polankę i zacząłem oglądać wszystkie klatki. Ptaki jak tylko mnie zobaczyły zaczęły się wydzierać i prosić o jedzenie. W pośpiechu wrzuciłem im parę żarcia do klatki po czym podszedłem do tej gdzie spodziewałem się zastać pustkę... i nie pomyliłem się. Na dodatek pręty były rozchylone. Nie miałem na razie czasu na robienie lepszych klatek a sokół który tam się znajdował był wyjątkowo frywolnym osobnikiem. Na szczęście nie był jakoś specjalnie agresywny. Mimo to wolałem go złapać bo jeżeli kogoś by napotkał to mogło by się to nie skończyć dobrze. Był jeszcze młody i mógł zrobić komuś coś co uważał za zabawę. Albo to pies mógł mu coś zrobić. Lub potwór. Na tych terenach ponoć zdarzały się rzadko ale jednak się zdarzały. A wtedy po moim sokole. A trzeba było przyznać, że ten egzemplarz był wyjątkowo urodziwy, silny, zdrowy i inteligentny. Jak go się dobrze podszkoli to będzie idealnym sokołem bojowym. Kto wie może jednym z najlepszych? Albo najlepszym? Ale nic po tych planach gdy zeżre go jakiś stwór albo zrobi sobie poważniejszą krzywdę.
Toteż w te pędy ruszyłem go szukać. Przy klatce znalazłem parę szarych piór należących do owego uciekiniera. Obszedłem klatkę dookoła i oprócz rozszerzonych prętów zobaczyłem pieniek na którym siedziały zazwyczaj sokoły i do których były przykute łańcuchy. Ten był w opłakanym stanie... Sokół musiał z niego wyrwać łańcuch. Muszę wymyślić jakieś lepsze zapięcia albo zamówić u jakiegoś kowala czy kogoś podobnego. No ale będę się nad tym później zastanawiać. Wróciłem szybko na polanę, a potem na miejsce gdzie dostałem czymś w łeb (podejrzewałem, że był to łańcuch ciągle przykuty do nogi sokoła przez co ten z obciążenia latał nisko i nie dość, że mógł komuś zrobić krzywdę jak mi, to na dodatek obciążenie na łapie mogło prowadzić do okaleczenia na całe życie. A co mi po takim sokole nawet jakbym go uratował. Niby latałby nadal ale jednak z wadami jego cena spadłaby parokrotnie). Obok miejsca mojego chwilowego cierpienia leżał patyk widocznie odłamany za pomocą łańcucha. Na ściółce leżało pierze. Ruszyłem śladem zdewastowanych drew i piór dopomagając sobie przy okazji węchem.
Po krótkiej chwili przyspieszyłem biegu. Do moich nozdrzy dotarł zapach soli morskiej i szum wody. Zbliżałem się do plaży. Po paru sekundach znalazłem się na zimnym piasku. Bądź co bądź była zima. Skrzywiłem się czując chłodny wiatr oraz piasek włażący mi w łapy i futro. Ale nie pora była się nad tym zastanawiać. Zwłaszcza jak to już miliard razy powtarzałem były gorsze warunki. Otrzepałem się by doprowadzić się do porządku jako tako i zacząłem rozglądać po plaży. I wtedy wypatrzyłem uciekiniera. Siedział jak gdyby nic na kamieniu i czyścił piórka jakby był zwykłą papugą. Ale nie można się dać temu zwieść. Nie tracąc ani chwili do stracenia zakradłem się do niego po cichu. Nic nie wyczuł... odczekałem trochę i... szybkim ruchem wskoczył na kamień delikatnie by nie zrobić mu krzywdy powaliłem ptaka. Szamotał się i dziobał mnie w łapy ale nie obleciało mnie to jakoś zbytnio. Po chwili skapitulował i poddał się. Ja rzuciłem w jego kierunku mysz którą ze sobą w pośpiechu zabrałem, a w tym czasie gdy on był zajęty szybko sprawdziłem jego skrzydła i nogi. Odetchnąłem z ulgą, a potem ostrożnie przełożyłem mu łańcuch na drugą nogę by ta pierwsza odpoczęła i trochę lżej zacisnąłem obręcz tak na wszelki wypadek. Gdy sokół był już najedzony i sprawdzony z westchnieniem ulgi wstałem z kamienia, wziąłem łańcuch do pyska i ruszyłem w kierunku polany. Albo raczej próbowałem bo gdy się odwróciłem dobiłem do kogoś. Natychmiast poleciałem do tyłu wypuszczając łańcuch z pyska. Zdążyłem się jednak w porę ogarnąć i doskoczyć do łańcucha. Ponowna pogoń za tym przeklętym zwierzakiem to była ostatnia rzecz jaką dzisiaj pragnąłem. Gdy byłem już ogarnięty spojrzałem na osobę do której dobiłem i która do teraz próbowała stanąć na nogi.

<Ktoś? Coś? (nareszcie koniec tego tasiemca! Jupi!)>
| 1256 słów → 60೧ + 10೧ |

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz