Wyszłam na kamienne ulice miasta. Zalegało na nich
mnóstwo śniegu, który utrudniał poruszanie się. Mimo tej przeszkody, szybko
wyszłam za mury miasteczka i znalazłam się na drodze prowadzącej na plażę.
Tutaj warunki wcale się nie polepszyły, a wręcz przeciwnie, śnieżna pokrywa
wydawała się głębsza niż w Litore. Nie odpuściłam sobie jednak zaplanowanego
spaceru. Na wschodniej części nieba coraz wyraźniej malowały się żółte i różowe
wstęgi światła. Doskonale słyszałam fale wpadające na piaszczystą plażę i
uderzające o nadbrzeżne kamienie oraz okrzyki mew, które mimo wczesnej godziny przeszukiwały już sterty wodorostów wyrzuconych przez sztorm. Wkrótce i ja przechadzałam się po zimnym, wilgotnym piasku. W przeciwieństwie do ptaków nie interesowały mnie glony. Chciałam się zwyczajnie poruszać, więc przyspieszyłam do truchtu. Moje łapy raz po raz zanurzały się w lodowatej wodzie, co jedynie motywowało mnie do szybszego biegu. Po pewnym czasie biegłam już bez opanowania, zwyczajnie ciesząc się tą chwilą. Musiałam wyglądać jak szczenie, które pierwszy raz jest na plaży, ale nie obchodziło mnie to. Mało kto kręcił się o tej porze w tej okolicy. Słońce wzeszło już na dobre. Postanowiłam wrócić do karczmy, by zjeść jakieś śniadanie, a następnie wybrać się do szpitala. Chciałam wiedzieć jak czują się łowcy pokiereszowani poprzedniego dnia przez dzika.
Wróciłam po swoich śladach, więc tym razem przeprawa przez zaspy zajęła mi mniej czasu. Ulice powoli były odśnieżane, więc po Litore można było się swobodnie poruszać. Weszłam do karczmy, w której wyraźnie unosiła się woń owsianki. Przy stołach siedzieli już moi towarzysze. Większość z nich jadła już z drewnianych misek, inni stali w kolejce by nabrać sobie strawy z postanowionego na ogniu naczynia. Dołączyłam do nich. W końcu udało mi się zjeść posiłek. Za nocleg i jedzenie zapłaciliśmy już poprzedniego dnia, więc mogłam udać się prosto do szpitala. Tam powitała mnie energiczna pielęgniarka. Mówiła niezwykle szybko, więc wytłumaczenie mi jakie zabiegi przeszli poszkodowani nie zajęło jej długo. Zapewniała, że nie minie długo, gdy znów zaczną chodzić, ale przestrzegła, żeby nie wysilali się zanadto. Słuchałam tego śmiejąc się w duchu, a zarazem podziwiając jej tempo. Mi zapewne poplątałby się język. Psy leżące obok nas, owinięte bandażami, miały wyraz pyska, jakby słyszały tą gadkę co najmniej kilkanaście razy, co w sumie nie byłoby dla mnie sporym zaskoczeniem.
W końcu zakończyłam wizytę w szpitalu. Ranek był słoneczny i nie zapowiadało się na pogorszenie pogody. Łowcy powoli wracali do swoich domów, niektórzy kręcili się po ulicach Litore. Stwierdziłam, że pozostanę tutaj jeszcze na jeden dzień. Musiałam jednak wysłać list do Aarona. Z pewnością zamartwia się z powodu wczorajszej burzy śnieżnej. Rozumiem go, ale jego opiekuńczość bywa czasem męcząca. Carrow został w Lapsae, nie brałam go ze sobą na polowanie, więc musiałam dotrzeć do najbliższego miejsca, by przesłać wiadomość. Oczywistym wyborem stała się najbliższa strażnica. Postanowiłam udać się tam natychmiast.Wróciłam po swoich śladach, więc tym razem przeprawa przez zaspy zajęła mi mniej czasu. Ulice powoli były odśnieżane, więc po Litore można było się swobodnie poruszać. Weszłam do karczmy, w której wyraźnie unosiła się woń owsianki. Przy stołach siedzieli już moi towarzysze. Większość z nich jadła już z drewnianych misek, inni stali w kolejce by nabrać sobie strawy z postanowionego na ogniu naczynia. Dołączyłam do nich. W końcu udało mi się zjeść posiłek. Za nocleg i jedzenie zapłaciliśmy już poprzedniego dnia, więc mogłam udać się prosto do szpitala. Tam powitała mnie energiczna pielęgniarka. Mówiła niezwykle szybko, więc wytłumaczenie mi jakie zabiegi przeszli poszkodowani nie zajęło jej długo. Zapewniała, że nie minie długo, gdy znów zaczną chodzić, ale przestrzegła, żeby nie wysilali się zanadto. Słuchałam tego śmiejąc się w duchu, a zarazem podziwiając jej tempo. Mi zapewne poplątałby się język. Psy leżące obok nas, owinięte bandażami, miały wyraz pyska, jakby słyszały tą gadkę co najmniej kilkanaście razy, co w sumie nie byłoby dla mnie sporym zaskoczeniem.
Wyszłam z miasta i ruszyłam na zachód, ścieżką wydeptaną wśród drzew rosnących nieopodal plaży. Towarzyszył mi świergot ptaków, które licznie przesiadywały na ich gałęziach. W końcu dotarłam na niewielką polankę. Usłyszałam okrzyk sokoła. Znałam go dobrze, bo w końcu mój towarzysz był przedstawicielem tego gatunku. Następnie zauważyłam psa z łańcuchem w pysku. Na drugim jego końcu miotał się skrzydlaty drapieżnik. Przechyliłam głowę i przyjrzałam się im z ciekawością. Nie przypominam sobie, żebym spotkała wcześniej tego setera. Było to bardzo prawdopodobne. Ciągle przychodzi mi mijać nieznajomych, a Aaron co chwilę wybiera się na Ziemię. Po chwili szarpania się z ptakiem, obok mnie znalazł się nieświadomy tego osobnik. Upadł i wypuścił metal z pyska, lecz natychmiast go złapał. Spojrzał na mnie nieco zdezorientowany. Nie odezwałam się słowem, co chyba jeszcze bardziej zbiło go z tropu. On również nie zamierzał rozpocząć rozmowy, może przez łańcuch w pysku, może przez nieśmiałość lub nie ufność. Nie ważne z jakiego powodu nie zanosiło się na konwersację, postanowiłam to zmienić. Nie chciałam zwyczajnie zostawiać go tutaj i iść dalej.
-Pomóc ci może?- zapytałam, po czym pośpiesznie się przedstawiłam. -Jestem Morrigan, przywódczyni.
Ktoś może nie rozumieć, czemu za każdym razem, gdy ujawniam swoje imię, podaję także pozycję. Ja chcę jednak szczerze uświadomić rozmówcy z kim ma do czynienie, nie konieczne z pychy.
Pies wypowiedział kilka niezrozumiałych słów, z zębami zaciśniętymi na metalowych ogniwach. Stwierdziłam, że nie będę czekać na wyraźną zgodę, w szczególności, że sokół po raz kolejny wyrwał się seterowi. Pomogłam sobie telekinezą, by zatrzymać go w miejscu. Musiał się mocno zdziwić. Najwidoczniej wcześniej nikt go tak nie potraktował.
Jego (najwyraźniej) właściciel popatrzył na unoszącego się bezwładnie ptaka, a następnie na mnie. Zlustrował mnie dokładnie wzrokiem, a następnie spojrzał głęboko w oczy. Było to nieco krępujące, lecz trwałam w bezruchu czekając na jakiekolwiek słowa z jego pyska. Doczekałam się. Burknął coś niezrozumiale. Dosłyszałam pojedyncze słowa i domyśliłam się ich znaczenia "nie prosiłem o pomoc". Gdybym miała zły humor, puściłabym sokoła i niech biega łajdak za łańcuchem, ale miałam tego dnia wyjątkowe pokłady cierpliwości. Pozwoliłam sobie obejrzeć dokładnie nieznajomego. Nosił ślady ciężkiego żywota. Życie przykro go doświadczyło, co widać było nie tylko w jego okaleczonym ciele, ale i samym zachowaniu. Miał w sobie sporą dawkę nieufności, charakterystyczną dla osób tego typu. Najwyraźniej nie życzył sobie mojego towarzystwa, ale mi przydałaby się jego pomoc. Natknęłam się najpewniej na sokolnika, a właśnie jego potrzebowałam w tym momencie.
-Piękny sokół.- powiedziałam. Zdążyłam już zauważyć w jak dobrej formie jest drapieżnik. Pies spojrzał na niego kątem oka, ale nie odezwał się słowem. Może nie darzył sympatią swojego podopiecznego, a może (co bardziej prawdopodobne) nie darzył ją mnie.
Westchnęłam.
-Możesz mi pomóc? Potrzebuję przesłać list do Pałacu. Przestań zachowywać się jak spłoszony futrzak. Nie musisz się mnie obawiać. To, że noszę broń nie oznacza, że chcę od razu rozszarpać cię na strzępy i rzucić ghulom na pożarcie.- z każdym słowem mój głos stawał się głośniejszy.
Wspominałam coś o pokładach cierpliwości? Najwyraźniej nastąpiło nagłe na nie zapotrzebowanie i wyparowały w przeciągu dwóch zdań. Porównanie do spłoszonego futrzaka nie przypadło jednak seterowi do gustu. Czułam, że za chwilę zwyczajnie odejdę.
(Remus?)
| 1165 → 65೧ |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz