1.03.2018

Od Morrigan cd. Od Conann'a

Dzień chylił się już ku końcowi, gdy siedziałam w jednej z karczm rozsianych po Litore. Wyglądałam przez okno. Przez brudną szybę wpadały do wnętrza pomarańczowo-złote promienie zachodzącego słońca. Gawędzący klienci wypełniali pomieszczenie gwarem. Słychać było dźwięki lutni, której struny ktoś szarpał leniwie. Przy kontuarze manewrowała zgrabna suczka, którą siedzące nieopodal psy, próbowały zaprosić do rozmowy. Ona jednak stanowczo recytowała im listę obowiązków, które ma na głowie. Wszystko z daleka emanowało sielanką, tak charakterystyczną dla tej nadmorskiej mieściny. Aż chciałoby się oddać przemyśleniom... Zawsze znajdzie się jednak coś, co zakłóci spokój i przerwie błogie chwile wypoczynku.
Drzwi karczmy otworzyły się gwałtownie. Zimne powietrze wtargnęło do środka wraz z płatkami śniegu. Płomień paleniska poruszył się silnie i znacznie osłabł, a ja poczułam jak jeży mi się sierść. Nagły strumień zimna nie należał do niczego przyjemnego. Rozmowy ucichły, a wszystkie pary oczu skierowały się na przybysza stojącego w progu. Oddychał ciężko, na sierści zaczął gromadzić się lód. Podszedł do mnie zdyszany, a ja zmierzyłam go pogardliwym spojrzeniem. Szybko jednak zrozumiałam, że zbliżający się w moim kierunku pies jest posłańcem. Do grzbietu przypasane miał owinięte skórą pojemniki na zwoje. Otworzył jeden z nich i podał mi wiadomość. Zbliżyłam kartkę do świecy stojącej na stole i zaczęłam szybko czytać zapisane na niej słowa.
Mruknęłam niezadowolona. Wieści jednoznacznie wskazywały na to, że będę musiała w natychmiastowym tempie opuścić Litore i udać się w drogę powrotną do Pałacu. O poranku miała przybyć delegacja ze Sfory Iskry. Napięte stosunki między naszymi "państwami" potęgowały ważność tej sprawy. Oczywiście musiałam przyjąć ją ja, gdyż Aaron ponownie wybierał się na Ziemię. Ciekawe, że nie pomyślał o spokojniejszym stanowisku, takim, które będzie mógł spokojnie wykonywać w Pałacu i nie opuszczać zbyt często swoich rodaków. Bądź co bądź, to on sprawował tutaj faktyczną władzę. A ja? Ja miałam tytuł, obowiązki, a zero doświadczenia czy chęci do papierkowej roboty. Nie można mnie zamknąć w kancelarii i oczekiwać, że wyglądanie na zewnątrz przez okno zaspokoi moją potrzebę obcowania z naturą. Muszę czuć wiatr, prawdziwe życie. Mieć pod łapami trawę i świeżą ziemię, a nie kamienną posadzkę. Jednak tytuł i pozycja, niosą za sobą masę zadań do wykonania.
Upewniłam się, że posłaniec otrzyma ciepły posiłek, a następnie zaczęłam szykować się do drogi. Gorący napój, którego nie zdążyłam jeszcze wypić szybko wylądował w manierce. Miałam nadzieję, że włożony do wewnętrznej części płaszcza, nie ostygnie zbyt szybko. Nie mogłam również zapomnieć o broni. W końcu wybierałam się po nocy na podróż przez pół naszych terenów. Coś z całą pewnością mogło kręcić się po okolicy, w szczególności, że zamierzałam przejść brzegiem Puszczy. Na grzbiecie wylądowały łuk i kołczan. Przypasałam też skórzaną pochwę z nożem saksońskim, z którym praktycznie się nie rozstawałam. Poza mieszkiem starannie ukrytym w płaszczu, nie miałam większego dobytku. Poza tym, w sakiewce znajdowało się jedynie kilka monet, jednak i dla niektórzy gotowi są odebrać życie.
W końcu szybkim krokiem ruszyłam w kierunku drzwi karczmy. Otworzyłam je, by następnie poczuć strumień mroźnego powietrza ogarniający całe moje ciało. Płatki śniegu wdzierały mi się do oczu, więc musiałam je przymknąć. Brnęłam dalej przed siebie, nie widząc zbytnio co robię. Oczywiście musiałam w końcu na kogoś wpaść.
-Uważaj, gdzie idziesz! - usłyszałam gniewną uwagę rzuconą przez innego psa.
Mruknęłam cicho i odrzuciłam kaptur, odwróciłam się, by kryształki lodu nie bombardowały moich i tak już pokrzywdzonych ślepi. Mrugnęłam kilka razy i w końcu, w świetle padającym z wnętrza budynku, zauważyłam stojącego obok mnie osobnika. Zlustrowałam go wzrokiem, na jego pysku nie widać było gniewu, który przecież wyraźnie zaznaczył się w wypowiedzianym przez niego zdaniu. Przyglądał się mi obojętnie, jego oczy nie zdradzały niepokoju, czy zawstydzenia. Patrzył bezpośrednio na mnie, wzrokiem spokojnym, lecz nieugiętym. Po chwili milczenia raczył się odezwać.
- Oh, Morrigan, wybacz. Nie spodziewałem się, że to ty. - powiedział chłodno, bez zbędnych uprzejmości.
Znał mnie, a ja kojarzyłam jego. Był to jeden z nowych łowców, którzy nie mieli okazji uczestniczyć w ostatnich łowach. Przynajmniej tak sądziłam. Aaron poinformował mnie o nowych psach w naszych szeregach, a stojący przede mną mieszaniec pasował to opisu jednego z nich, a mianowicie Conann'a. Nie widziałam nikogo, kto nosiłby podobny naszyjnik. Postanowiłam więc zaryzykować.
-Nic nie szkodzi. Witaj Conann. - przywitałam się obojętnie. Nie chciałam, aby w moim głosie pobrzmiewała niepewność. - Wybacz, że nie porozmawiamy dłużej, ale się śpieszę.
Ruszyłam szybko na przód, lecz po kilku krokach zatrzymałam się. Spojrzałam za siebie, w kierunku drzwi, przez które właśnie przechodził pies. Naszła mnie myśl, że przydałby mi się kompan w podróży. Obecność drugiej istoty znacząco podnosi szanse na przeżycie podczas takiej wędrówki. Nie uważałam się bynajmniej za bezbronną, jednak liczebność ma znaczenie.
-Hej! - krzyknęłam za nim. - Jak sobie radzisz w walce?
Odwrócił się nieco zaskoczony moim pytaniem. Wyraził to podniesioną brwią, nie pozwolił sobie na żaden inny gest. Widocznie oczekiwał na dalsze wyjaśnienia, mojego jakże bezsensownego pytania.
-Nie chciałbyś się może wybrać do Lapsae? Przydałoby mi się towarzystwo w podróży. Chyba zdążyłeś już dowiedzieć się co czyha na nasze życie w dziczy. Nawet z obcym jakoś lżej być rozszarpywanym przez mantikorę.
-Cóż. Właśnie stamtąd wróciłem i perspektywa wracania tam przez zamieć nie wydaje mi się szczególnie pociągająca. - odpowiedział spokojnie. Odwrócił się w stronę drzwi karczmy i zniknął w jej wnętrzu.
-Ach tak. - mruknęłam do siebie.
Spojrzałam na drogę przede mną. Mogłam iść dalej, zostawić mieszańca w Litore i nie ryzykować jego życiem. Ale cóż. Perspektywa samotnej wędrówki "nie wydawała mi się szczególnie pociągająca". Stwierdziłam, że spróbuję go jeszcze przekonać. Przecież każdy chce się wykazać. Weszłam w ślad za nim do budynku. Usiadłam przy jego stole i spojrzałam na niego z wyczekiwaniem. Odwrócił się, lecz w końcu popatrzył mi prosto w oczy. Nadal obojętny.
-Podobno się śpieszyłaś. - zauważył.
-Jasne. Z pewnością przydam się w Pałacu, jeżeli moje truchło będzie gniło pod drzewem. Wiesz, co? To idealny moment, by pokazać przełożonej na co cię stać.
Wyjęłam z płaszcza manierkę z jeszcze ciepłym napojem i wzięłam łyk. Conann tymczasem przemówił. Chłodno, nie zdradzając żadnych emocji.
-Na co ci się przydam? Nie mam nawet broni. Myślisz, że obronię się zębami, jeżeli rzuci się na mnie stwór pokroju mantikory?
Szybkim ruchem wyciągnęłam nóż i położyłam go na stole.
-Może nie jest to miecz szlachetnego rycerza, czy innego rzeźnika, ale powinno dać ci satysfakcję z posiadania czegoś ostrego, a i ubić da się tym co nieco. Odpocznij sobie chwilę, ogrzej się. Będę czekać w okolicy szpitala. Jeżeli nie będzie cię za pół godziny, idę sama.
Wzięłam ze sobą nóż i wyszłam. Zastanawiałam się, czy pies się zdecyduje. Wolałam wiedzieć, jak radzą sobie w walce moi łowcy.

Connan?
| 1081 słów → 50೧ + 10೧ |

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz