Pierwsze co zrobiłem będąc na miejscu to zajrzałem do Uciekiniera który był młody, jeszcze nie wyszkolony ale piekielnie inteligentny i trzeba było jego klatkę wzmacniać na najróżniejsze sposoby bo zawsze znalazł jakiś błąd by uciec. Powoli kończyły mi się pomysły i zawsze rano oraz wieczorem sprawdzałem czy jest na swoim miejscu. Ostatnimi czasy coś mu się te uciekanie nudziło albo dojrzał lub szykował mi jakiegoś psikusa (byłem pewny, że to trzecie, to wredne ptaszysko nigdy by nie odpuściło by się wyrwać). Ale przynajmniej miałem pomysł na imię. Juhu... Optymizm... Nienawidzę go.
Po doglądnięciu go ruszyłem do rozpadającej się szopy i zabrałem z niej potrzebne narzędzia. To był cud, że ona się jeszcze trzymała ale trzeba było powoli robić remont. Na razie jednak nie miałem zamiaru się za to zabierać. Nie miałem na to ani humoru ani ochoty. Chociaż jakby na to spojrzeć... ja NIGDY nie miałem dobrego humoru ani ochoty. Patrząc pod tym kontem to nowej szopy do końca życia nie zrobię, a tak długo to coś nie wytrzyma.
Westchnąłem ciężko i zacząłem sypać ziarno do klatek. Przy okazji zauważyłem, że się kończy i trzeba było ruszyć do miasta zakupić nowe worki. Ale najpierw musiałem powypuszczać te ptaszyska by rozruszały kości, potem rutynowe ćwiczenia, umycie klatek i w końcu mogłem odsapnąć. Słońce było już wysoko na niebie i spodziewałem się, że było koło 11, 12. Postanowiłem ruszyć więc do miasta zakupić ziarna. Zawróciłem do domu, narzuciłem na siebie płaszcz, wziąłem mieszek z pieniędzmi i puste worki i ruszyłem w drogę. Zleciało mi to dosyć szybko i po jakimś czasie byłem już przy bramie. Skrzywiłem się nieznacznie słysząc hałasy. Na ulicach roiło się od psów i małych szczeniąt biegających sobie beztrosko i drących się jakby je ktoś ze skór obdzierał. Non stop zaczepiali mnie kupcy z pierdołami lub jakieś wróżki Esmeraldy lub inne Ramony, Klementyny czy Wróżbici Macieje od siedmiu boleści. Raz po raz przejeżdżał jakiś wóz, ktoś się darł, inny beczał, jeszcze inny się śmiał czy grał. No zwariować można! Dlatego mieszkam na uboczu z dala od tej dziecinady i cyrku. No ale czasami jak trzeba to trzeba. Poprawiłem worek zsuwający mi się z barku, ścisnąłem mocniej sznur i przyspieszyłem kroku. Mieszek z monetami, zawieszony na moim boku pobrzękiwał rytmicznie przez mój szybki krok jednocześnie wzbudzając zainteresowanie łakomych na wzbogacenie się na każdym rogu sprzedawców. Oferowali mi przeróżne towary ale mnie to nie interesowało. Chciałem kupić to cholerne ziarno i mieć w końcu spokój. O ile wcześniej było głośno o tyle teraz już w ogóle nie dało się wytrzymać. Wcisnąłem na głowę jeszcze głębiej kaptur. Miałem wrażenie, że każdy mnie obserwuje i chyba tak właśnie było. Byłem dosyć niepokojący i gdziekolwiek się pojawiałem psy milkły i patrzyły na mnie z niepokojem. Nie powiem. Byłem z tego zadowolony. Przynajmniej nikt do mnie nie podchodził i dawali mi spokój. No nie licząc kupców. Oni by sobie dali łapę odciąć za jednego sola.
Gdy byłem już naprawdę blisko rynku, przyspieszyłem jeszcze bardziej, a mój mieszek znowu głośno zabrzdękał. Jak można się było spodziewać zwabiło to kolejnego kupca ale ten niestety nie chciał łatwo odpuścić. To było wiadome gdy pojawił się na horyzoncie, a właściwie wyrósł niespodziewanie przede mną zastawiając mi drogę. Zatrzymałem się, zmierzyłem go spokojnie wzrokiem z góry na dół i zrobiłem krok w lewo chcąc go ominąć. Postąpił za mną i coś zaczął do mnie mówić ale nie słuchałem. Zrobiłem krok w prawo, a on ruszył za mną. Wściekły nie miałem zamiaru się w to bawić i kompletnie nie zwracając na niego uwagi ruszyłem przed siebie po prostu go popychając. Kupiec odleciał i wpadł na jakiś straganik z warzywami. Suczka obsługująca go krzyknęła: ,,Ratunku! Mordują!'' i schowała się pod skrzynią z rozmarynem. Inne psy zatrzymały się na chwilę zaciekawione sytuacją ale widząc, że stara psina po prostu panikuje ruszyli dalej przed siebie. Po jakiejś chwili suczka przestała się kulić i gdy zobaczyła, że nikogo jednak nie mordują i nikt nie zwraca na nią uwagi poprawiła kwiecistą chustę na głowię, burknęła pod nosem coś w stylu: ,,Hm! Zero kultury osobistej w tym kraju!'' po czym ruszyła poprawiać porozrzucane przez kupca warzywa karcąc go przy okazji wzrokiem. Ba! Gdyby mogła to by go pewnie samym wzrokiem zamordowała. Szczerze to nie narzekałbym. Miałbym przynajmniej święty spokój.
Ale wracając do kupca ten leżał przez chwilę zamroczony na ziemi. Przyznaje się za mocno go odepchnąłem... no może nawet nim rzuciłem. Ale nie widać było na nim żadnych śladów poszkodowania. Zero siniaków czy innych tego typu podobnych ran. Był tylko lekko zamroczony ale po sekundzie otrzepał się i wstał na równe nogi odzyskując swój dawny wigor. Co prawda po chwili znowu upadł na plecy ponieważ poślizgnął się o własnoręcznie rozdeptanego pomidora ale tym razem ten upadek zatrzymał go krócej. Na nowo się podniósł i otrzepał. Wziął z ziemi czarny kapelusz, otrzepał go z kurzu, poprawił żółte ułamane pióro (które prawdopodobnie miało mu dodawać szczyptę elegancji, nonszalancji i powagi a pachniało na kilometr tylko tandetą i kiczem), oraz przekrzywiony czarny płacz którym był okryty i zaczął się rozglądać prawdopodobnie w poszukiwaniu mojej osoby. Po chwili mnie znalazł i na jego twarzy znowu pojawił się ten wkurzający natrętny uśmiech, a po chwili dziarsko ruszył w moją stronę. Zacząłem pluć sobie w brodę. Zamiast wykorzystać sytuacje, że pan Kupiec przewrócił się (i to dwukrotnie!) i zwiać po prostu gubiąc go w tłumie to stałem jak słup soli, po prostu patrząc jak dochodzi do siebie i mnie odnajduje. Natychmiast ruszyłem przed siebie. Nie miałem zamiaru więcej czekać.
- Panie! Wielmożny Panie! Niech wielmożny pan na chwilę poczeka i mnie wysłucha! - ruszył za mną w pościg. Zatrzymałem się gwałtownie przez co dobił do mnie i kolejny raz przekoziołkował tym razem uderzając w szarą, kamienną ścianę jakiejś kamienicy. Niektóre osoby na nowo się zatrzymały patrząc na nas z wyrzutem, że zakłócamy spokój ale jako, że nic się nie działo ruszyły na nowo zająć się swoimi sprawami. Pies natomiast znowu wstał i się otrzepał podbiegając do mnie. ,,Czy on jest z tytanu?'' warknąłem w myślach po czym westchnąłem. Może jak mu dam dojść do słowa to da mi święty spokój.
- Po pierwsze bez tej ,,wielmoży'', po drugie: wysłucham cię, a to nie oznaczy, że coś kupie. A teraz mów nie mam dużo czasu - pies pokiwał gorliwie głową, a ja wzniosłem oczy ku niebu.
- Oczywiście! Oczywiście! Wielmożn... to znaczy Panie. Nie pożałuje pan!
- Do rzeczy - zawarczałem stukając niecierpliwie pazurami o kostkę brukową.
- Już! Już mówię! - uśmiechnął się radośnie, a ja zacisnąłem jeszcze mocniej zęby (choć sekundę wcześniej myślałem, że mocniej się już nie dało) i ponownie wywróciłem oczami w myślach wymyślając na psa. Jeszcze chwila, a już nie wytrzymam... To i tak był cud i szczyt moich możliwości, że do teraz ten pies był żywy. Gdybym chciał mógłbym go z łatwością rozpłatać jednym ugryzieniem. Nie był wysoki ani mocnej budowy. Był raczej wątły i dosyć niski ale na tych swoich patykowatych nogach stał dosyć pewnie. Miał duże uszy (przecież jakoś brzdęki monet od przechodniów musiał słyszeć) oraz coś emitującego okulary w połamanych oprawkach ze spróchniałego drewna. Jego sierść była krótka koloru brudno białego, oblepiona śniegiem i kurzem. Mógłby użyć zarobione pieniądze na kąpiel w balii, a nie jakieś tandetne przebranie by wyglądać dostojniej. Matko co za żart. Miał długi pysk i małe, wkurzające oczka. Od razu na kilometr było widać, że jest wścibski i niezwykle uparty. Ale to może się dla niego źle skończyć. Stał dziwnie na tych swoich rozszerzonych nogach z olbrzymim, wręcz nienaturalnym uśmiechem na psyku ujawniającym szereg pozłacanych zębów. Wyglądał na jakiegoś niezwykle oszpeconego czteroletniego psa ale zgadywałem, że mógł mieć tak naprawdę tyle ile ja. No może trochę więcej. Ja sam zresztą wyglądałem na osiem, a nie na te moje nędzne dwa. Chociaż to był nawet plus. Wiele psów bało się samego mojego wyglądu ale gdy tylko jakimś sposobem dowiadywali się ile mam lat (chodź było to niezwykle rzadkie) uważali mnie za słodkie lwiątko które po prostu chce być groźne i nie bali się mnie już tylko ze mnie kpili. Większość tych psów spoczywa już na cmentarzu. Ze mną się nie zadziera.
- I jak? Dobra oferta?! - usłyszałem nagle nad uchem. Drgnąłem nieznacznie. Nie przestraszyło mnie to. Bardziej rozzłościło. Odwróciłem się w kierunku nadal szczerzącego się głupio kupca i kłapnąłem mu kłami przed pyskiem. Ten szybko odskoczył na bezpieczną odległość, na jego pysku na sekundę pojawił się cień przerażenia potem na nowo zastąpiony tym głupim uśmiechem.
- Panie! Niech się pan nie denerwuje! Złość piękności szkodzi!
- Słuchaj no pięknisiu... - wysyczałem powoli. Cierpliwość mi się kończyła. Obnażyłem kły i podszedłem do niego powoli. Mimo, że pies nadal miał ten głupi wyszczerz zobaczyłem w jego oczach cień strachu, a on sam się cofnął - Mów czego chcesz albo spier*alaj - wysyczałem przypierając go do ściany. Kilka psów na nowo się zatrzymało ale wystarczyło bym zawarczał w ich stronę, a już spieprzali gdzie pieprz rośnie. Jakie tchórze. Mocni w gębie ale gdy przychodzi co do czego to uciekają i biorą łapy za pas.
- Ależ Wielmo... Panie. Ja przecie powiedziałem. Moja wina, że mnie Pan nie... - nie dokończył bo uderzyłem go po pysku. Nie było to mocne ani groźne. Prędzej taka groźba, że ze mną nie ma żartów. I pies chyba już wcześniej zdążył załapać, że lepiej mnie nie denerwować. Przez ułamek sekundy pies wahał się z samym sobą ale kupiecka natura wygrała - To mogę panu to powtórzyć jeszcze raz? - wzniosłem oczy ku niebu. Niech zna moje miłosierdzie.
- Byle szybko - odparłem zrezygnowany i puściłem go. Ten wykorzystał okazje by odbiec na bezpieczną odległość, przyjrzał się mi czy go na pewno słuchał po czym poprawił kapelusz, odkaszlnął teatralnie i zaczął zawodzić wysokim głosem. Zacisnąłem powieki mocniej wciskając na głowę kaptur. Wytrzymasz... wytrzymasz... powtarzałem sobie. Nie warto rozlewać krwi... nie warto...
- A więc Panie i Panowie! - zaczął. O dziwo psy się nie zatrzymały. Chyba skojarzyły, że na naszą dwójkę nie warto tracić czasu. Prawdopodobnie uznano nas za pijanych - Chcę wam przedstawić jedyny i niepowtarzalny w swoim rodzaju! Najcudowniejszy produkt we wszechświecie! Należał on to słynnego Eliasza Pradleya, piosenkarza z Ziemi - ponownie odkaszlnął po czym wyjął ze swojej podróżnej sakwy jakieś zawiniątko i z namaszczeniem rozpakował - Deptaczka do Pleców! - zawołał triumfalnie patrząc się na mnie po czym odwrócił szybko głowę i mruknął niby do siebie - Kurde dobry jestem w te klocki - nie ważne, ze to było słychać. Zresztą nie miałem zamiaru go o tym informować. Z wrażenia aż usiadłem i starałem się przetrawić jego słowa.
- Co ja właśnie, kur*a obejrzałem - uderzyłem głową w mur. Poczułem kręcenie w głowie i dzwonienie gdzieś w głębi czaszki ale nie przejąłem się tym i po prostu to olałem, Przywykłem.
Mimo, że na ziemi mieszkało się w ciemnych zaułkach słyszało się to i owo. Dlatego wiedziałem, że nie ma kogoś takiego jak Eliasz Pradley ani Deptaczka do Pleców. Jak już to Elvis Presley i drapaczka do pleców. Ech ale to było do przewidzenia, że on coś pokręci. On chyba nawet nie wiedział co sprzedaje. I na bank nie było to oryginalne. Nawet nie wiem czy ten cały Elvis używał czegoś takiego, a tym bardziej ten idiota tego nie wie. I to było widać. Zamrugałem kilkakrotnie oczami i patrzałem na to coś co on trzymał w łapach. To przecież zasuszonego patyka nie przypominało.
- Aha... i ile niby za to chcesz?
- A mało, mało - już wiedziałem, że ,,mało,mało'' znaczy mniej więcej to samo co ,,dużo, dużo'' - Tylko 200 tysięcy soli.
- Ile?! Cie chyba pogrzało! - nie miałem rzecz jasna zamiaru tego kupować ale sama absurdalność tej sytuacji sprawiła, że wybuchnąłem. Chyba nikt nie jest tak głupi by kupić jakieś połamane coś co nawet patyka nie przypomina i zapłacić za to 200 tysięcy soli. Nawet nie wiem czy tyle ktoś w ogóle posiada.
- Ale Panie! Za takie cudo 200 tysięcy to nic! Uwierz mi Pan! - natychmiast do mnie podskoczył. To było do przewidzenia, że on się ode mnie nie odczepi. Boże zamiast być mądrzejszym jestem tylko coraz bardziej głupi. Już się boje czy w ogóle za dwa lata będę posiadał cokolwiek co ma przypominać mózg.
- Słuchaj no... powiedziałem, że cię wysłucham, a nie, że coś kupię. Ta twoja pożal się Boże cudowna oferta mnie nie zainteresowała więc zjeżdżaj zanim stracę cierpliwość bo i tak zużyłam jej zapasy na kolejne 200 lat. Więc spieprzaj zanim zrobię coś czego będę potem żałować - warknąłem. A tak na prawdę to nie żałowałbym gdybym go zabił. Co więcej - byłbym bohaterem i zrobiłbym przysługę innym których ten pajac nachodzi bo zgaduje, że nie jestem jedyny. Pewnie to byłby pierwszy i jedyny raz kiedy to przynajmniej jedna osoba na świecie by mnie w jakiś sposób polubiła. Tak to byłby dopiero sukces. A ta osoba musiałaby być poważnie chora na umyśle.
- A... ale....
- Nie dociera do ciebie?! - natarłem na niego gwałtownie już w ogóle tracąc cierpliwość. Nie obchodziło mnie czy przechodnie będą uważali mnie za mordercę. I tak się mnie boją. A on sobie doigrał. Widząc, że już nie jestem tak wyrozumiały jak wcześniej kupiec w paru susach oddalił się szybko (wywalając się chyba z trzy razy), jego peleryna przekrzywiła się, a kapelusz spadł z głowy. Natręt zaczął się szybko cofać do tyłu wciąż patrząc, że za nim nie idę... i przez to nie zauważył, że za nim jechał handlarz z mogą. Kupiec uderzył konia płosząc go przy tym. Ogier stanął dęba ( przy okazji był ładny, kasztanowy) po czym zaczął się szamotać, wóz przewrócił się wysypując worki z mąką, a sam pies siedzący na wozie zleciał z niego (na szczęście worki z mąką zamortyzowały nieco upadek). Tym razem nie miałem zamiaru czekać jak głupi aż pies znowu się otrząśnie z szoku ale równocześnie sytuacja była dosyć ciekawa. Szybko znalazłem jakiś zaułek gdzie schowałem się i przylgnąłem do ściany. Ta sytuacja jednak zaciekawiła psy zdecydowanie bardziej niż poprzednie. Zwłaszcza, że handlarz zaczął siarczyście przeklinać. Kupiec doszedł już jakoś do siebie i próbował się wydostać ale jakiś worek przygniótł mu łapę. Hm... dobrze mu tak. W tym samym czasie koń zaczął się wyrywać, a gdy ostatnie mocowania puściła ruszył szybko przed siebie taranując wszystko co było na jego drodze, a ludzie w popłochu uciekali.
- Mój koń! Niech ktoś go złapie! - krzyknął handlarz po czym zaniósł się kaszlem ponieważ mąka którą był oblepiony przedostała się mu do płuc. Ja stałem za ścianą. Nie miałem ochoty bawić się w bohatera, poza tym jakaś czwórka sprzedawców szybko złapała uciekiniera i przyprowadziła go przywiązując do pobliskiej karczmy po czym rzucili się na pomoc psu. No proszę jacy dobrzy i miłosierni. Wcale nie robią tego dla pieniędzy. Wcale. Przecież są tacy miłosierni i dobroduszni. Ach zaraz się rozpłacze...
Na placu zrobiło się zamieszanie i pojawiło się na nim coraz więcej gapiów. Handlarz mąką dał radę już stać na własnych siłach, parę psów pomogło mu postawić na nowo wóz i załadować na niego te worki które pozostały (przy okazji uwolniono kupca). Pies od mąki podszedł do natręta, przywalił mu w brzuch po czym bezceremonialnie odjechał. A był dosyć krępy i krzepki co było widać przez co natręt leżał jeszcze dobrą chwilę na ziemi tarzając się w mące która sprawiła, że był bielszy niż w rzeczywistości. A gdy otrząsnął się już i próbował wstać zaczepiła go dwójka strażników, zakuła w kajdany i zaprowadziła do celi na parę dni za ,,Zakłócanie Porządku Publicznego''. Mimowolnie się uśmiechnąłem. No ten dzień nie jest aż taki zły jak się wydawał. Przynajmniej miałem chwilę rozrywki, a ten szczeniak będzie miał za swoje. Poprawiłem spadający mi pusty worek. Już zapomniałem po co tu przyszedłem i musiałem zatrzymać się na chwilę i odnaleźć zagubioną myśl. Chyba naprawdę się już starzeję... jednak wkrótce przypomniało mi się, że chodzi o ziarno dla ptaszysk. Na główny targ było już naprawdę blisko i byłbym tam już chyba godzinę temu gdyby nie ten Kupiec od siedmiu boleści i jego cudowny ,,Deptak''. Miałem już dość po dziurki w nosie, ziarna, targu, miasta i hałasu. O ile zawsze nienawidziłem wychodzić do takich miejsc to teraz miałem ochotę po prostu spie*dolić do domu. Ale byłoby to w moim mniemaniu tchórzostwo, poza tym te ptaszyska zdechną z głodu, a jeżeli one zdechną to i ja także bo nie będę miał czym handlować co równa się temu, że nie będę miał pieniędzy by sobie coś kupować do jedzenia. Chociaż wątpię by ktokolwiek po mnie płakał. Znajdowałem się tutaj już jakiś czas ale tak naprawdę nikogo nie poznałem. No nie licząc przywódczyni Morrigan ale nie przypadliśmy sobie do gustu. Przynajmniej mi dała parę monet za pomoc. Przyznam, że było to pozytywne zaskoczenie. A zaskoczenie mnie to nie lada osiągnięcie. A zaskoczenie pozytywnie to już w ogóle graniczy z cudem ale jej się to udało. Widać było, ze nie pała do mnie pozytywnymi uczuciami (zresztą ze wzajemnością w końcu zareagowała wrogością na moją wrogość) ale mimo to dała mi monety w podzięce za pomoc. Chyba ja tez ją pozytywnie zaskoczyłem bo moja postawa nie wskazywała na to, że jej pomogę. W sumie sam siebie zaskoczyłem. Ale wtedy akurat mi się nudziło i nie miałem wcale złego humoru... w porównaniu z tym dzisiejszym.
W końcu po wielu trudach udało mi się nareszcie dostać na ten targ. Teraz zależało mi po prostu na jak najszybszym załatwieniu sprawy i pójściu do domu. Szybko znalazłem handlarza ziarnem, zakupiłem parę rodzajów i wsypałem wszystko jak leci do jednego wora, zawiązałem grubym sznurem, wręczyłem mu monety po czym zarzuciłem worek na plecy i ruszyłem w drogę powrotną. Worek był naprawdę ciężki. Nawet jak na mnie i wbrew woli lekko się ugiąłem na łapach. Ktoś mi zaproponował pomoc co mnie tylko rozzłościło. Odwarknąłem mu, że nie potrzebuje nigdy pomocy, a ten ktoś wystraszony uciekł. Poczułem się upokorzony. Ja?! Ja potrzebuje pomocy?! Chyba was pogrzało. Dam sobie radę, a oni niech się zajmą sobą. Przyspieszyłem kroku mimo, że traciłem przez to coraz więcej sił. Minąłem wtedy jakiegoś handlarza który coś krzyczał. Myślałem, że to znowu jakiś głupi kupiec próbujący mnie namówić na kupienie jakiegoś śmiecia za niebotyczne pieniądze... ale wtedy doszły do mnie słowa typu: ,,Okradli... bandyci... nagrodzę...'' te słowa mnie zaciekawiły. A zwłaszcza to ostatnie. Pieniądze zawsze się przydadzą, a z tego co zrozumiałem to został napadnięty i trzeba odzyskać jego rzeczy. Hm... coś dla mnie. Zawróciłem podchodząc do niego. Stał na podwyższeniu zrobionej ze zwykłej drewnianej skrzynki i przemawiał do tłumu. Wokół niego zebrał się niezły tłum gapiów. W sumie na początku pomyślałem, że to nic ciekawego tylko jakieś przedstawienie ponieważ przemawiał nienaturalnie głośno jednak kątem oka dostrzegłem za nim jakieś dwa psy kompletnie nie interesujące się przemową i czekające aż ją skończy. Wyglądały jakby chciały z nim porozmawiać. Czyżby ochotnicy?
- Czyli jeżeli dobrze cię rozumiem jechałeś do Lapsae z towarem i napadli cię zbóje, koń się spłoszył, wzięli towar, a ty cudem uciekłeś tak? I teraz szukasz kogoś do pomocy? - sam nie wiedziałem dlaczego ale się odezwałem. Większość osób zwróciła na mnie swój wzrok gdy zacząłem mówić. Handlarz patrzył się na mnie przez chwilę mrugając oczami lecz potem się ożywił.
- O tak,tak! Okradli! Okradli! O ja biedny... co ja z sobą pocznę! O ja biedny! - zaczął płakać ale widać było, że jest to udawane. Nie ma to jak dodawać sztucznej dramaturgii.
- Mogę ci pomóc... ale nie za darmo.
- Oczywiście, oczywiście! Nagroda będzie! - ożywił się zadowolony z siebie. Byłem przekonany, że on myślał, że to jego jakże cudowny i WCALE nie wymuszony płacz skłonił mnie do podjęcia takiej decyzji. No niestety muszę cię rozczarować bo nie - Dołącz do reszty tych cudownych dżentelmenów! Zbiorę jeszcze jedną osobę i wszystko wam wyjaśnię! - wskazał na grupkę psów siedzących za nim. Czyli miałem rację, że są to chętni. Podszedłem do nich i przyjrzałem się im spod kaptura. Trójka psów. Jeden był owczarkiem, drugi był koloru czarnego, a trzeci miał jakiś wisiorek na szyi. Nikt do mnie nie podszedł ani nie zgadał. Chyba wyczytali z mojej postawy, że nie mam ochoty na jakiekolwiek rozmowy. Albo może sami na to nie mieli ochoty. Albo jedno i drugie. W każdym bądź razie czekaliśmy tak na tego piątego ochotnika ale dość długo nikt nie miał ochoty by nam pomóc. Powoli zaczynało mnie to nużyć, siedziałem oparty o worek z ziarnem zastanawiając się na poważnie czy kilka soli jest tego warte. Wtedy nagle podszedł do jeden z tych psów czekających obok mnie. Spojrzałem w bok. To był ten czarny.
- Verrano - przedstawił się. Nie odpowiedziałem. Po cholerę mnie zaczepia? Znowu jakiś wariat? Ja to mam do nich szczęście...
- Remus - odburknąłem.
- Długo to będzie jeszcze trwało? - zapytał mnie.
- Co ja na Wyrocznię ci wyglądam? Skąd mam to wiedzieć?! - dobra na dzisiaj mam już dosyć idiotów. Pies taktycznie zamilkł i wycofał się do swojego wcześniejszego miejsca. Odetchnąłem z ulgą. Tego przynajmniej dało się szybko pozbyć. Widać, że miał chyba trochę oleju w głowie. I wtedy zobaczyłem jak do handlarza zbliża się jakaś suczka, a po chwili dołącza do nas. Podbiegła szybko do owczarka i tego z medalionem, zamieniła parę słów, a potem ruszyła do nas. Zakląłem w duchu. ,,No nie... ja to mam szczęście''.
- Cześć. Jestem Lady - przedstawiła się - Wygląda na to, że będziemy razem pracować przez jakiś czas.
- Verrano - odezwał się czarny - A to Remus.
- Jesteś moim adwokatem? Potrafię mówić sam - warknąłem. Obydwoje spojrzeli na mnie zdziwieni.
- Nie jesteś zbytnio przyjazny co? - zapytała Lady.
- No jakbyś zgadła - wysyczałem przez zaciśnięte zęby. Jeszcze chwila i naprawdę miałem zamiar rzucić to w cholerę. Przecież jest już pięć osób! Niech ten handlarz kończy z siebie robić kozła ofiarnego tylko tu przyjdzie i wyjaśni co i jak. Po chwili moje marzenie się spełniło, pies zszedł ze skrzynki, a tłum zaczął się powoli rozchodzić zawiedziony, że ,,jakieś ciekawe przedstawienie'' się skończyło. Po chwili handlarz do nas podszedł.
- Dziękuję, żeście zechcieli mi pomóc dobrzy ludzie! - zawył znowu tym swoim teatralnie głośnym i irytującym głosem. Miałem ochotę go uciszyć ale powstrzymałem się - Gdy jechałem do Lapsae z towarem najwspanialszych broni pod słońcem napadli mnie bandyci! Mój koń się spłoszył i uciekł, mnie związano i zostawiono pod drzewem a łupy zabrano. Proszę pomóżcie mi! Obiecuje, że was sowicie nagrodzę tylko pomóżcie mi!
- Spokojnie - odezwała się lady - W jakim kierunku uciekli, jak wyglądali?
- Nie wiem. Mieli na sobie czerwone chusty, było ich pięciu, załadowali łupy do swojego wozu ciągniętego przez białego konia i uciekli w kierunku północnym - zaimponował mi w tym momencie. Nie wiedziałem, że zwykły handlarz zna kierunki świata.
- Rozumiem - Lady skinęła głową - Byli uzbrojeni?
- O tak! - pokiwał zawzięcie głową - Mieli noże, dwóch z nich posiadało nawet topór! Dobre bronie, bardzo dobre bronie. Widać było, że są wykonane z dobrej stali ale wątpię by oni potrafili stworzyć takie bronie. Niecały miesiąc temu mój kolega Mike jechał tą samą drogą z dostawą broni do Lapsae ale z tego co wiem nie dojechał. Myślę, że stąd mają te bronie, a biedny Mike nie miał tyle szczęścia co ja.
- A właśnie. Jak się wydostałeś? I gdzie cię napadli? - odezwał się ten z medalionem. Odruchowo na niego spojrzałem ale potem na nowo przeniosłem wzrok na handlarza.
- Na granicy ze Wspólnymi Ziemiami. Przywiązali mnie i zostawili pod drzewem, potem wsiedli na wóz i odjechali. Widać było, że się spieszyli bo zbliżała się śnieżyca. Pewnie są przekonani, że zamarzłem na śmierć. Ja jednak nie miałem zamiaru się poddać. Zacząłem się powoli czołgać w kierunku Lapsae. Parę węzłów puściło dzięki czemu miałem trochę więcej luzu i jakoś udało mi się iść. Po jakiejś godzinie padłem z wyczerpania, śnieżyca była coraz gorsza. Ale jakiś strażnik wracający z patrolu dostrzegł jakiś kształt na śniegu jakim byłem ja, ulitował się nade mną i wziął do karczmy gdzie się nagrzałem, napoiłem, najadłem i odpocząłem. Po tygodniu doszedłem do siebie.
- Straż ci nie pomoże? - tym razem odpowiedział Verrano.
- Strażnik obiecał, że zajmie się tą sprawą ale wiecie jak to jest ze służbami miejskimi. Zejdzie im z całą wieczność, a i tak potem stwierdzą, że nie dają rady i nie ma co dłużej tej sprawy przeciągać.
- Co racja to racja - zgodziła się Lady - Ale wnioskuje, że masz coś czym będziesz mógł nam zapłacić?
- Gdy tylko zwrócicie mi mój dobytek odzyskam moje źródło dochodu i zapłacę wam. Obiecuje - skinął łbem.
- No dobrze... możesz iść. Nasza piątka się naradzi i zobaczymy jak to zrobić. Obiecujemy, że odzyskasz stracone dobra. I konia jeżeli go znajdziemy.
- Dziękuję dobrzy, miłościwi! Dziękuję! - na nowo odzyskał swój teatralny głos. Dopiero teraz się zorientowałem, że gdy opowiadał o napadzie przestał mówić tym dramatycznym, załamanym głosem ale teraz na nowo nałożył pysk na maskę. Skłonił się nam nisko do samej ziemi, a potem zniknął nam z oczu głośno lamentując.
- Czyli co? Wszystko wskazuje na to, ze mają swój obóz gdzieś na północy - odezwała się na nowo Lady - Handlarz widział ich piątkę ale nie unika wątpliwości, że może być ich więcej. Dzisiaj jest już za późno na podróż. Może trochę potrwać. Nawet z tydzień lub więcej. Proponuję się naradzić, uzgodnić co i jak, a potem rozejść się do domów i odpowiednio przygotować, a jutro już o piątej rano by nie tracić czasu spotkamy się w tym samym miejscu co teraz. Co wy na to? - powiodła po nas wszystkich.
- Dla mnie okej - odezwał się Verrano. Medalion i Owczarek skinęli głowami. Po chwili oczy wszystkich zwróciły się w moim kierunku. ,,O co im chodzi?'' przeszło mi przez myśl. Dopiero po chwili do mnie dotarło, że jako jedyny nie wyraziłem swojego zdania i chyba dość długo nie odpowiadałem bo Medalion spytał:
- A ty?
- Może być - odburknąłem mierząc go wzrokiem. Po chwili zaczęliśmy się naradzać. Albo raczej oni. Ja stałem w boku i tylko uważnie słuchałem. Przy okazji udało mi się dowiedzieć, że Owczarek to tak naprawdę Oscar i wyglądało na to, że mocno przyjaźni się z Lady, a ten z Medalionem ma na imię Conann i jego Lady też chyba znała. W każdym bądź razie ustaliliśmy najważniejsze rzeczy, a potem rozeszliśmy się do domów by się przyszykować. Albo raczej oni się rozeszli bo ja musiałem jeszcze odszukać Voragena. Był on moim wspólnikiem. Załatwiał mi patki i jaja, a jaj je trenowałem. Dzieliliśmy się zyskami po połowie. Mieszkał w Lapsae i w był typkiem spod ciemnej gwiazdy. Ale jeżeli chodzi o interesy to zawsze postępował uczciwe zgodnie z umową. Co nie zmienia faktu, ze mu nie ufałem. Ale musiałem znaleźć kogoś kto dałby radę zająć się ptaszyskami i tylko Voragen przychodził mi na myśl. Dlatego zostałem na targu i zacząłem go szukać. Miał tu gdzieś niedaleko stoisko z jakimiś klamotami dla ptaków bojowych. Po krótkiej chwili udało mi się go odnaleźć.
- O! Remus! Mój ulubiony przyjaciel od interesów! - uśmiechnął się szeroko wychodząc ze swojego stanowiska, mijając parę osób i podchodząc do mnie.
- Voragen. Ty głupia gębo - palnąłem formując na moim pysku coś na kształt uśmiechu. Był nawet znośny.
- Eh przyjemny jak zwykle - stwierdził. Voragen był moim rówieśnikiem, no może trochę młodszym. Nazywano go Piratem ze względu na to, że wokół prawego oka miał łatę. Mało oryginalne określenie z mało oryginalnego powodu ale tak się już przyjęło. Tylko ja zwracałem się do niego po imieniu. Nigdy nie lubiłem pseudonimów i skrótów. Brzmiało tak dziecinnie i niepoważnie.
- Wyruszam na wyprawę z jakąś bandą niedouczonych kudłaczy. Jakiemuś handlarzowi towary skradziono, a mi przydałoby się trochę monet - przeszedłem do sedna sprawy.
- A no. I byś się rozruszał stary zgredzie - zaśmiał się ale widząc moją minę natychmiast podniósł łapy w geście obronnym - Nie no co ty! Wiesz przecież, że sobie tylko żartuje.
- Mam taką nadzieję - wysyczałem.
- Nadzieja matką głupich wiesz? - zaczął znowu ale gdy tylko zobaczył moją minę numer 4 czyli ,,Albo przestaniesz albo ci wpie*dolę'' natychmiast przestał - No dobra, a tak na poważnie to po co mi to mówisz?
- To, że mnie długo nie będzie, a potrzebuje kogoś do opieki nad ptaszyskami.
- A... o to ci chodzi. Myślałem, że nikomu nie ufasz.
- Bo nie ufam... ale muszę znaleźć kogoś kto się nimi zaopiekuje. Nie wiadomo ile mnie nie będzie, a jak one zdechną to i mój zarobek.
- Nie wiedziałem, że tak bardzo zależy ci na pieniądzach.
- Na pieniądzach nie. Prędzej na warunkach do życia.
- No dobra uznajmy, że ci wierzę. Mogę się nimi zając - skinąłem głową w podzięce.
- Wiesz co i jak? Oraz gdzie są klatki?
- Remus to, że byłem tam raz nie znaczy, że nie pamiętam. Nie martw się nie mam problemów z pamięcią. Poza tym pragnę ci przypomnieć, że ja też jestem hodowcą i to dłużej od ciebie. Nic się nie martw. Kiedy wyruszacie?
- Jutro o piątej rano zbiórka. Chcemy jak najszybciej. Karmę poranną dostają o dziewiątej, o piętnastej i dwudziestej pierwszej - po czym bezceremonialne odszedłem.
- Nie ma za co - usłyszałem za sobą sarkastyczny głos Voragena. W odpowiedzi podniosłem łapę na pożegnanie, poprawiłem kaptur i worek z ziarnem po czym z ulgą wycofałem się w kierunku wyjścia z miasta. Jak na dzisiaj było dosyć wrażeń i po tym dniu jednogłośnie stwierdzam, że nienawidzę Lapsae. Kiedy mury miasta znalazły się już za moimi plecami odetchnąłem głęboko z ulgą. Pewnie gdybym nie był ,,bezdusznym dupkiem i bandytą'' jak nazywały mnie przerażone, nastoletnie matki z dziećmi ale jakimś pożal się boże wesołkiem pewnie bym skakał z radości. Ale jako, że nie jestem wesołkiem i nie zachowuje się jak klaun ograniczył się tylko do zwykłego, burczącego pod nosem: ,,No nareszcie''. Do miasta wyruszyłem coś koło.... dziewiątej? Była szesnasta. Ugh... mam dosyć.
Po chwili dotarłem do mojego domu, szybko wszedłem do środka i zacząłem się pakować. Nie brałem tego dużo. Zwłaszcza, że nie miałem do końca w co to wpakować. Wziąłem jakiś młotek do obrony (nic innego nie miałem), bukłak z wodą, prowiant, jakiś koc do spania po czym zostawiłem ten tobołek przed głównym wejściem. W sumie to niezbyt chciałem zostawiać sokołów pod opieką Voragena. Był to typek spod ciemnej gwiazdy. Co prawda dzielił się ze mną zyskami, a ja z nim ale nigdy nic nie wiadomo. Mimo to lepszego pomysłu nie miałem. Więc chcąc czy nie miałem do wyboru albo poprosić o pomoc Voragena (co też uczyniłem), albo zrezygnować z misji (tej opcji nie miałem zamiaru wcielać w życie). Cóż... to było ogromne ryzyko ale tak naprawdę całe moje życie to jedno wielkie, ogromne ryzyko. Reszta dnia minęła mi na spaniu (albo raczej wierceniu się i próbie spania) na zmianę z doglądaniem sokołów i innych ptaszysk.
Natomiast jeżeli chodzi o kolejny dzień to zaczął się tak jak poprzedni. To znaczy zleciałem z łóżka, zaparzyłem herbatę, zjadłem i doglądnąłem ptaki (tylko nie nakarmiłem bo było za wcześnie) po czym ruszyłem do siebie do domu, wziąłem tobołek na plecy i ruszyłem w kierunku Lapsae. Około dziewiątej miał pojawić się Voragen by nakarmić i zająć się sokołami ale ja nie miałem czasu czekać. Obudziłem się koło trzeciej nad ranem więc była jeszcze noc ale nie chciałem tracić czasu. Do Lapsae dotarłem koło czwartej nad ranem mimo to kilka straganów było już otwartych. Szczerze? To to było do przewidzenia. Gdy tylko zobaczyli postać w kapturze spacerującą po straganach natychmiast się ożywili. Myślicie pewnie, że przestraszyli się złodzieja? A gdzie tam! Te durne hieny wypatrzyły szanse by wcisnąć mi jakieś głupie rzeczy. Gdybym naprawdę był bandytą to i tak by próbowali by mi to wcisnąć nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. Zero godności osobistej. Co za durnie i poj*by. Po chwili dotarłem do miejsca naszej niedoszłej, wczorajszej narady. Byłem sporo przed czasem toteż nie zdziwiłem się gdy nikogo nie było. Usiadłem pod drewnianym palem który przytrzymywał jakąś wiatę i położyłem obok siebie tobołek obszyty krowią skórą. Był co prawda skromny ale miał przy tym najpotrzebniejsze rzeczy i był lekki przez co się go dobrze nosiło i nie ciążył zbytnio w podróży. Jakbym na przykład miał tyle czasu podróżować z workiem ziaren na plecach to nie dałbym rady. Mimo wszystko.
W sumie to tak samotnie przeczekałem jakieś piętnaście minut bo później dołączył do mnie Conann. Nie było to dla mnie specjalnym zaskoczeniem. Wyglądał mi na takiego... no... nieco podobnego do mnie. Choć mogłem się mylić. Takiej osobie jak mi zdarza się to dosyć często. Skinął mi główną na powitanie, odpowiedziałem mu tym samym i tak czekaliśmy we dwóch w całkowitej ciszy. Pięć minut przez wyznaczonym czasem przyszedł Verrano, zaraz po nim Oscar, a trzy minuty po piątej przybyła Lady.
- Spóźniłaś się - stwierdziłem gdy tylko się pojawiła.
- To tylko trzy minuty!
- Spóźnienie to spóźnienie - stwierdziłem - Nie tłumacz się - dopowiedziałem widząc, że już otwiera pysk.
- Nie miałam takiego zamiaru - zmarszczyła brwi - Tylko...
- Tylko co? Nie miałaś się w co ubrać? - powiedziałem kpiąco. Suczka zmierzyła mnie nieco gniewnym spojrzeniem ale nic na to nie powiedziała.
- Czyli co? Ruszamy na północ w ślad za złodziejami? - Verrano przerwał groźną ciszę.
- Tak - potwierdziła Lady. Odzywała się z nas najczęściej, podejmowała decyzję. Powoli przejmowała rolę lidera co mnie wkurzało. Mógłbym ją przegadać gdybym tylko chciał być w centrum uwagi i chciałoby mi się otwierać paszczę - Trzeba dostać się na granicę tam gdzie kupiec został zaatakowany i poszukać śladów - zarządziła - Macie wszystko? - jak na zawołanie wszyscy zaczęli sprawdzać torby. Ja ją tylko poprawiłem na ramieniu. Miałem jeszcze dobrą pamięć, wziąłem wszystko, a dlatego, że było tego nie dużo łatwo to było spamiętać.
- Tak? No to ruszamy - ,,No na reszcie'' przemknęło mi przez myśl. Ruszyliśmy równomiernym krokiem i po jakimś czasie opuściliśmy Lapsae kierując się na północ w kierunku Granicy. Co jakiś czas robiliśmy krótkie postoje na odpoczynek i sprawdzanie mapy która była przytroczona do tobołka Conanna. Jak na tą chwilę szliśmy w dobrym kierunku, posuwając się w miarę szybkim i równym tempem. Pogoda nam sprzyjała jednak chcieliśmy przebyć w tym dniu jak największy kawałek drogi ponieważ na niebie powoli pojawiały się ciemne chmury sugerujące śnieżyce, burze albo o zgrozo jedno i drugie. Jak mam być szczerzy to myślałem, że ta misja będzie bardziej... hm... ciekawa. Ale z drugiej strony byłem na sto procent pewny, że to cisza przed burzą. W przenośni i dosłownie. W sumie bieglibyśmy tak dalej gdyby nie to, że nagle usłyszeliśmy huk i jakiś krzyk. Natychmiast zobaczyliśmy Lady leżącą trochę za nami na ziemi z lekkim grymasem bólu na twarzy. Oscar szybko do niej podbiegł i pomógł jej wstać pytając czy nic jej nie jest.
- Nie... tylko się o coś potknęła - wyjaśniła otrzepując ze śniegu. Ja w tym czasie podszedłem do miejsca jej upadku i zacząłem grzebać w białym puchu po chwili wyjmując z niego...
- Nóż? - zdziwił się Verrano obserwując przedmiot znaleziony przeze mnie. Był dobrze wykonany. Stalowy z ozdobną rączką. Niezwykle ostry i świetnie wyważony.
- Dziwne... - Lady zmarszczyła brwi - Ta broń mogła należeć do jednego ze złodziei ale jesteśmy daleko miejsca napadu - zapadła cisza.
- Patrzcie - odezwał się nagle Conann wskazując głową na ślady na śniegu który wcześniej nie widzieliśmy. Z prawej widać było ślady końskich kopyt a w miejscu gdzie staliśmy śnieg był rozkopany jakby rozegrała się tu szamotanina natomiast na północ ciągnęły dwie podłużne smugi i ślady końskich kopyt. Obok... leżała jakaś śnieżna zaspa na którą wcześniej nie zwróciliśmy uwagi. Zmarszczyłem brwi i podszedłem do niej przyglądając jej się. W miejscu gdzie leżała zaspa ślady pierwszego konia urywały się. Strzepałem trochę śniegu by pod spodem dojrzeć ledwo widoczną, zlewającą się ze śniegiem białą sierść konia. Po chwili podeszła do mnie reszta ekspedycji.
- Najwidoczniej przejeżdżał tędy kupiec. Bandyta go zaskoczył, zaczęli się szamotać, wypadł mu nóż ale zdążył unieruchomić kupca i pociągnąć go za sobą - wywnioskował Oscar.
- Tsa... - mruknąłem odgarniając większe poły śniegu. Bok konia był rozdarty, widać było zaschniętą krew. Przyjrzałem się mojemu znalezisku i dopiero teraz zobaczyłem, że jest trochę czerwony od krwi - Mógł jeszcze żyć gdy upadł i śnieżyca dokończyła resztę albo zmarł na miejscu wykrwawiając się - stwierdziłem. Wokół śnieg był czerwony. Na miejscu szarpaniny również były krople krwi ciągnące się w tym samym kierunku co dwie smugi (prawdopodobnie ślad ciągniętego kupca) i ślady końskich kopyt.
- Ktoś został zraniony - odezwał się Conann.
- Pytanie tylko kto? - tym razem odezwała się Lady.
- Ktokolwiek by to nie był mamy dodatkowy trop jeżeli coś zatrze ślady na śniegu - stwierdziłem pakując nóż do tobołka - Może się przydać.
- Bandyci pogrywają sobie coraz śmielej - stwierdził Verrano.
- Naprawdę? Nie zauważyliśmy - stwierdziłem zwracając oczy ku niebu. Chroń mnie Boże przed tymi idiotami.
- Może nie było to odkrywcze ale daj spokój - w jego obronie stanęła Lady.
- Och niech mi panienka wybaczy za mój brak kultury i poszanowania - parsknąłem sarkastycznie teatralnie się kłaniając, a potem poprawiłem kaptur zsuwający mi się z pyska - A teraz jakby ktoś z was nie zauważył czas nas goni - po czym bezceremonialnie odwróciłem się od nich i po śladach ruszyłem przed siebie. Chmury na niebie stawały się coraz cięższe i groźniejsze. Pewne było, że mogą nas zaskoczyć w każdej chwili i musieliśmy znaleźć jakieś schronienie. Problem był w tym, że na razie niczego takiego nie było. Najwyraźniej los postanowił się z nami zabawić. Nie wiem czy mu się nudziło, czy po prostu się upił i postanowił się zabawić naszym kosztem ale nic nie wskazywało na to, że znajdziemy coś do ochrony.
- Patrzcie - usłyszeliśmy spokojny głos Conanna. Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli w stronę gdzie on patrzył. Napotkaliśmy jakiś ogromny, spróchniałe nieco drzewo, oczywiście ogołocone ze wszystkich liści. Ale nie to było najważniejsze. Pod nim wśród korzeni widać było dziurę. Podeszliśmy tam szybko.
- Kto sprawdzi ile tam jest miejsca? - zapytała Lady.
- Może ty? - zaproponowałem.
- Czemu niby ja?!
- Bo to jest twój pomysł?
- Conann to wypatrzył! - odezwał się Verrano.
- A ja znalazłem nóż, Lady nami komenderuje, Prawda Pani Generał? - prychnęła - Więc ty albo Oscar bo na razie mało co robicie - stwierdziłem. Verrano prychnął pod nosem i po małej konsultacji z Oscarem stwierdził, że on wejdzie do środka. Przykucnął i zaczął się czołgać. Po kilku sekundach znalazł się w środku.
- I jak? - zawołała Lady.
- Spokojnie wejdą tu trzy osoby! - odkrzyknął Verrano - Na siłę da się wcisnąć czterech ale na pewno nie pięciu - pierwsze płatki śniegu zaczęły na nas spadać.
- Idźcie - sam nie wiem kiedy z mojego pyska wyrwały się słowa - Ja już jestem przyzwyczajony. Najwyżej ktoś się potem ze mną zamieni - stwierdziłem. Po chwili wahania weszli do środka, a ja obszedłem drzewo do tyłu i schowałem się w nikłym zagłębieniu, mocno opatulając się płaszczem by mieć jakąkolwiek ochronę przed śniegiem. Po jakimś czasie śnieg zaczął przybierać na sile, a po piętnastu minutach rozpętała się prawdziwa burza śnieżna. Wszystko zbielało, a ja zaczynałem przypominać bałwana. Śnieg na moim płaszczu topniał powoli go przemakając, a po chwili woda zamarzała sprawiając, że mój płacz zaczął przypominać czarny lód. Nie potrafiłem się w ogóle ruszyć. Leżałem tylko pod drzewem przykryty płaszczem ale z sekundy na sekundę czułem czy śnieg coraz bardziej mnie przygniata. Stwierdziłem, że trzeba spróbować się ruszyć i uciec bo inaczej zamarznę na śmierć. W tej samej chwili wyczułem, że ktoś przedziera się przez śnieg mocno łapie mnie za kark i wyciąga spod warstwy śnieżnobiałego puchu. Przymrużyłem oko (mimo kaptura śnieg utrudniał mi widoczność bo padał pod kątem) i spojrzałem w górę na mojego... ekhem... no... wybawcę. Okazał się nim Conann który patrzył się na mnie wyczekująco.
- Dałbym sobie radę sam - burknąłem, z trudem wstając. Leżąc tak nawet nie wyczułem, że zamarzam - Rozumiem, że twoje cudowne pojawienie się oznacza zmianę - po czym zacząłem przedzierać się do dziury, a gdy byłem już blisko zacząłem się do niej czołgać. Po paru minutach (wbrew pozorom dostanie się tam nie było takie łatwe) udało mi się znaleźć wraz z resztą.
- Czyli spotkałeś Conanna? - zapytała Lady.
- Ta - mruknąłem.
- Jak tam źle jest? - zapytał Verrano. Zmierzyłem go wzrokiem i zmrużyłem oko.
- Wyjdź i sam się przekonaj - zamilkł momentalnie.
- Zdejmij ten płaszcz bo się jeszcze pochorujesz, a chory nie jesteś nam do niczego potrzebny - odezwała się Lady. W odpowiedzi rozwiązałem go i rzuciłem jej na pysk po czym odwróciłem się do nich zdrowym bokiem i zwinąłem w kącie. Po chwili poczułem jak materiał wylądował na mnie. Strzepałem go.
- To twoje - wysyczała - Nie moje.
- Mhm - zmrużyłem oko. Zasnąłem. Nie lubiłem pokazywać słabości ale śnieg mnie wymęczył. Było mi zimno. W grocie co prawda nie było lepiej ale lepsze to było niż nic. Lepiej nie narzekać. Nie wiem ile spałem ale chyba jeszcze nigdy nie spałem tak mocno. I spałbym pewnie jeszcze dłużej gdyby nie to, że poczułem jakby szturchanie i szarpanie. Starałem się to zignorować, warcząc ostrzegawczo ale zostałem zignorowany. Szarpanie nie ustało, a wręcz przeciwnie. Przybrało na sile. Wściekły podniosłem łeb.
- Czego? - warknąłem. Trzy pary oczu patrzyły na mnie uważnie. Conann, Verrano i Lady. Czyli teraz Oscar ma swój ,,dyżur'' na dworze.
- Baliśmy, że się nie obudzisz - wyjaśnił Verrano - Byłeś zimny i nie dało się ciebie wybudzić.
- Przyznaj. Nie narzekalibyście. Stracilibyście uciążliwego towarzysza i byłoby więcej pieniędzy do podziału - coś w tym było po spuścił wzrok i się więcej nie odzywał. Spojrzałem na Conanna.
- Ile czasu minęło i kiedy wróciłeś?
- Parę minut temu - zauważyłem, że był jeszcze mokry od śniegu - Ale nie byłem na tyle głupi jak ty żeby leżeć w jednym miejscu.
- Nie nazywaj mnie głupim - poderwałem się ale natychmiast się położyłem. nie miałem na sobie płaszcza, gdy leżałem do nich bokiem podejrzane to nie było. Ale gdy już tak stałem mogło by to wyglądać dziwnie. Wzrokiem znalazłem płaszcz, przyciągnąłem go do siebie i założyłem mimo, że był jeszcze trochę wilgotny, a potem spojrzałem mu w oczy - Jeszcze raz, a cię...
- Uspokójcie się - warknęła Lady odciągając nas wraz z Verrano od siebie - To nie pora na wasze głupie kłótnie. Albo raczej twoje humorki - te słowa skierowała w moją stronę. Prychnąłem tylko pogardliwie i na nowo się położyłem. Tym razem z płaszczem. Przeczekaliśmy tak chyba z dzień zmieniając się i mało co jedząc. Mimo wszystko woleliśmy oszczędzać prowiant i picie bo mogła się zdarzyć jeszcze gorsze sytuacje niż aktualna.
- Cholera ile będziemy tu tak jeszcze siedzieć? - zdenerwowałem się.
- Tyle ile będzie trzeba - odezwał się Conann. Aktualnie na dworze był Verrano ale za niedługo miałem go zmienić. I taka monotonia panowała już od dobrej doby. To ja już chyba wolę przydupasów na targu. Po chwili wrócił Verrano. Przypominał bałwana (z wyglądu bo z charakteru już nim był). Zmieniłem go, mocniej zaciskając kaptur na głowię i poprawiając pelerynę by ochraniała mnie najdokładniej. Tak jak wczoraj powiedział Conann nie siedziałem już w jednym miejscu, a spacerowałem. Było co prawda trudno bo łapy zapadały mi w śniegu ale na pewno zdecydowanie lepsze niż leżenie jak głupek i czekanie na pewną śmierć. Nie chciałem się przyznawać do błędu ale miał rację. Oczywiście publicznie nigdy tego nie przyznam. Zwłaszcza, że nazwał mnie głupim. Głupim to on jest i ta cała reszta. No ale muszę się z nimi przemęczyć. Tylko problem jest taki, że ta burza śnieżna nie pomaga, a wręcz pogarsza sytuację wydłużając naszą misję i podróż. I wtedy nagle zauważyłem, że płatki spadają coraz wolniej, a szarość na niebie ustępuje błękitowi. Rozpogodziło się. Ruszyłem w kierunku jaskini tak szybko jak dawały to możliwości poruszania się w śniegu.
- Rozpogadza się - krzyknąłem w dziurę - Chodźcie nie traćmy czasu - po chwili wszyscy byliśmy już na zewnątrz z tobołkami i bez zbędnych ceregieli kontynuowaliśmy wędrówkę. Niestety o wiele wolniej bo śnieg sięgał nam po kolana, co więcej straciliśmy ślady, nawet krople krwi zanikły pod śniegiem, wszystko zabieliło się jeszcze bardziej i traciliśmy orientację. Musieliśmy robić znaki na ziemi i terenach w razie gdybyśmy się zgubili. I tak to nie starczyło na długo bo kolejna śnieżyca mogła je zamazać. Jednym słowem byliśmy spowolnieni jeszcze bardziej i ogólnie sytuacja nie było ciekawa. No ale przynajmniej słońce mocno grzało przy okazji topiąc śnieg. Z jednej strony szło nam się przez to łatwiej, a z drugiej niekoniecznie bo powstawało błoto i plucha. Podsumowując: jeden wielki koszmar. Sytuacja nie zmieniła się aż do wieczora. Na szczęście pustkowie skończyło się i znaleźliśmy kilka drzew. Postanowiliśmy rozbić tu obozowisko i podzieliliśmy się zadaniami. Lady i Verrano mieli zająć się posiłkiem, Oscar obozowiskiem, a ja i Conann rozpoznać teren. Chodź w sumie do rozpoznania to nie wiele było. Gdy mieliśmy już wracać do obozu zatrzymałem się nagle.
- Conann - powiedziałem. Pies odwrócił się w moim kierunku.
- Co się dzieje?
- Patrz - wskazałem w stronę gdzie patrzyłem. Po chwili tam ruszyliśmy. Na ziemi leżał pies... martwy... wyglądał na kupca, był związany, a jego ciało rozszarpane. Oprócz tego widać jednak było, że miał rany zadane od noża. Bandyta musiał go związać, obrabować i zabić, a prawdopodobnie jakiś potwór się nim pożywił. Bo rany nie wyglądały na zadane przez zwykłe zwierzę. Obok leżał pusty worek i mieszek, były ślady krwi. Musiał zostać zabity niedawno skoro nie był zasypany mocno przez śnieg.
- Myślisz o tym samym co ja? - zapytałem.
- Raczej tak - skinął głową. Wróciliśmy do grupy i opowiedzieliśmy o znalezisku. Ogień byl już rozpalony, a koce rozłożone.
- Zgaduje, że jesteśmy już na granicy - stwierdziła Lady - Musimy być ostrożni. W nocy będziemy prowadzili wartę na zmianę. Jakieś obiekcje? - nikt się nie odezwał i wyglądało na to, ze tak już pozostanie ale wtedy ja zabrałem głos.
- Co ci zaś nie pasuje? - warknęła zirytowana. Podczas naszej podróży zdążyłem zakwestionować jej zdanie już parę razy i posprzeczać się z nią. Zresztą zdążyłem mieć spięcia z każdą osobą z grupy. Wiedziałem, że tak będzie. Mogłem jednak rezygnować z tej misji. Przygód i soli mi się zachciało. Jakbym miał spóźniony bunt nastolatka. I raczej był spóźniony bo nie miałem ani dzieciństwa ani nastoletniego szaleństwa. Nie jak większość osób w przeszłości lub w teraźniejszości.
- Nie. Wręcz przeciwnie. Ale...
- Bo zawsze musi być u ciebie jakieś ale - wtrącił Oscar. Spojrzałem na niego.
- Owszem - skinąłem głową. Nie miałem zamiaru się teraz kłócić - ...Ale - zacząłem wcześniej przerwaną myśl - Nie ma to żadnego miejsca by się schować. Jeżeli na niebie będzie księżyc albo pojawią się niedaleko z pochodniami konspirację szlak trafi - zapadła chwilowa cisza.
- W sumie... - zaczęła suczka - Masz rację - zaczęła się rozglądać jakby w poszukiwaniu wybawienia - Cóż jedyne rozwiązanie to odpocząć, a potem zwinąć obóz, szybko przyspieszyć kroku i znaleźć jakieś miejsce gdzie będzie się można schować i spokojnie zasnąć oraz stać na straży - zarządziła Lady - Albo ryzykujemy. Co wolicie? - wszyscy woleli tą drugą opcje. Mimo, że były pewne wątpliwości. W każdym bądź razie było wszystko ustalone. Usiedliśmy do ogniska, zjedliśmy posiłek i wypiliśmy, a potem zwinęliśmy koce, zagasiliśmy ognisko i ruszyliśmy w dalszą drogę. Rozglądaliśmy się na boki w poszukiwaniu jakiejś kryjówki. Po chwili znaleźliśmy jakieś krzaczki i kamienie gdzie się schowaliśmy. Może nie był to szczyt marzeń ale na pewno lepsze miejsce na obóz i straż nocną niż to poprzednie. Nie rozpaliliśmy ogniska ponieważ zrobiliśmy to już wcześniej. Poza tym było już ciemno i poszliśmy już spać wcześniej uzgadniając kolejność obejmowania wart. Pierwszą miał mieć Oscar, potem Verrano,, Conann, ja i Lady na końcu. Ułożyliśmy się na kocach i zasnęliśmy zostawiając Oscarowi wcześniej znaleziony nóż i inne przedmioty do obrony z nadzieją, że nie obudzą nas żadne nieprzyjemne niespodzianki.
Jezu... myślałam, ze już nigdy nie skończę XD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz